sobota, 11 kwietnia 2015

Recenzja: płyny do demakijażu

Po świątecznej przerwie powracam z recenzją trzech produktów do demakijażu.



Jeśli chodzi o moje oczekiwania względem tej kategorii kosmetyków, to są one dosyć wysokie - wprawdzie nie mam wrażliwych, skłonnych do podrażnień oczu, jednak na co dzień używam wodoodpornej kolorówki - przede wszystkim tuszu do rzęs, ale też np. cienia Color Tatoo 24 HR czy eyelinerów. W związku z tym interesują mnie takie preparaty do demakijażu, które poradzą sobie z tego typu "wyzwaniami". Nie oczekuję od nich natomiast dokładnego oczyszczania cery - z reguły nie używam podkładów czy ciężkich pudrów, więc do tego celu wystarczy mi zwykłe mydełko do twarzy.

Jak więc wypadły moje testy?

1. Nawilżający płyn micelarny, AA Therapy.

Zakupiłam go kilka miesięcy temu skuszona korzystną ceną na doz.pl. Był to bezbarwny produkt o bardzo delikatnym działaniu, który niestety nie radził sobie zbyt dobrze z wodoodpornym tuszem czy eyelinerami. Mimo dość długiego przytrzymywania nasączonego wacika na powiece, właściwie za każdym razem musiałam dodatkowo "działać" mydełkiem na resztki makijażu oka. Na temat działania nawilżającego płynu nie mogę się rzetelnie wypowiedzieć, ponieważ jednocześnie używałam kremu pod oczy. Sam płyn jednak na pewno nie wysuszał okolicy oczu i nie pozostawiał też uczucia "zamglonych oczu".

2. Płyn micelarny HydraIn3 Hialuro, Dermedic.

Produkt o pięknym, jakby owocowym, niemęczącym zapachu. Podobnie jak płyn z AA bezbarwny i niestety niemal równie bezradny wobec wodoodpornej kolorówki:( Jego skuteczność, choć minimalnie lepsza w porównaniu z AA Therapy, i tak nie była dla mnie satysfakcjonująca. Dodatkowo, miałam wrażenie, że "klikowi" przy zamykaniu towarzyszyło nadprogramowe wyciekanie kosmetyku. Mimo zawartości kwasu hialuronowego nie zauważyłam szczególnego działania nawilżającego lub odżywczego.

3. Płyn dwufazowy do demakijażu oczu, Ziaja.

Last but not least, pora na zdecydowanego faworyta z całej trójki. Zdaję sobie sprawę, że produkty dwufazowe albo się kocha, albo nienawidzi. Jednak dla mnie, mimo iż nie sprawiają wrażenia chirurgicznie sterylnych, tak jak płyny micelarne, i tak wygrywają za sprawą swojej skuteczności. Płyn z Ziaji bez problemu radzi sobie z wodoodpornym makijażem, a przy tym nie podrażnia (przynajmniej moich) oczu. Oczywiście, pozostawia delikatny, tłustawy film, jednak mnie to zupełnie nie przeszkadza, ponieważ zazwyczaj zmywam makijaż dopiero wieczorem, a zaraz potem przechodzę do oczyszczania twarzy. Osoby, które lubią pozbyć się tuszu czy cieni wcześniej, np. zaraz po powrocie z pracy czy szkoły raczej się z nim nie polubią. Jedynym moim zarzutem jest fakt, że pod koniec opakowania zauważam dysproporcję pomiędzy objętościami obu faz, jednak może to być spowodowane niedokładnym wstrząsaniem przeze mnie produktu przed użyciem. Atutem jest za to na pewno cena (ok. 6 zł) i powszechna dostępność. Zdecydowanie polecam:)

czwartek, 2 kwietnia 2015

Krem do rzęs... i nie tylko

W ostatnim przedświątecznym wpisie chciałabym zaprezentować moją opinię na temat kosmetyku, który w drogeriach pojawił się już dawno temu, ale mam wrażenie, że od jakiegoś czasu nie jest już "na fali", a to za sprawą wielu regeneracyjnych nowości do rzęs, które zalały rynek w ciągu ostatnich kilku miesięcy.

Mowa o Regenerującym kremie do rzęs L'biotica:)

Źródło
To produkt, który zakupiłam dawno temu w Superpharm w dwupaku za ok. 7 zł. Początkowo używałam go z wzorcową regularnością, jednak po pewnym czasie, za sprawą swojej niesamowitej wydajności, po prostu mi się znudził. Ostatnio do niego wróciłam, zaczęłam używać dodatkowo na skórki wokół paznokci i... przypomniałam sobie za co tak bardzo go cenię.

Moje rzęsy nie są zbyt problematyczne - zawsze były dosyć długie i gęste i nigdy nie miałam z nimi większych kłopotów. Jednak regularne stosowanie kremu L'biotica wyraźnie je wzmocniło i odżywiło. Mam wrażenie, że delikatnie pobudziło też ich wzrost. Nie jest to może efekt spektakularny, ale dla mnie jak najbardziej zauważalny i satysfakcjonujący - widoczny zwłaszcza po nałożeniu mascary. Włoski mniej wypadają i są jakby bardziej zdyscyplinowane - nie mają już tendencji do zbijania się w dziwne kępki, zwrócone w róznych kierunkach. Krem może powodować uczucie lekko spuchniętych oczu, ale łatwo temu efektowi zapobiec, stosując go oszczędnie. Ja zazwyczaj wyciskam na palec 2-3 milimetrowy "pasek" i wcieram w nasadę rzęs poziomymi ruchami.

Produkt jednak, wbrew swojej nazwie, ma wg mnie szersze zastosowanie niż tylko okolica rzęs. Stosując go wieczorem, nie zapominam także o brwiach i paznokciach.

W przypadku brwi nie zauważyłam wyraźnego wzmocnienia włosków, jednak krem pomógł mi zwalczyć problem wysuszonej i łuszczącej się skóry wokół brwi. Wg mnie śmiało można go stosować jako solidny "nawilżacz" na te okolice.

Podobnie ze skórkami wokół paznokci. Wtarty przed snem powoduje, że już pierwszego dnia odstające skórki "znikają", a i paznokcie wydają się lepiej odżywione.

Przyjrzałam się też niedawno ponownie jego składowi, stwierdzając z entuzjazmem, że tworzą go w większości stosunkowo łatwo dostępne olejki (rycynowy, z oliwek, z orzechów makadamia i jojoba). Jedynym problematycznym (ale i kluczowym) składnikiem jest ekstrakt z palmy sabałowej (saw palmetto).

Znalazłam jednak ciekawy produkt, który ma w swoim składzie m.in. ten, ale i inne zapobiegające wypadaniu włosów ekstrakty i poważnie zastanawiam się nad zakupem i "ukręceniem" własnego serum do rzęs. Jeśli się zdecyduję, to przepis i efekty na pewno zamieszczę na blogu.

Tymczasem życzę wszystkim Wesołych Świąt:)

czwartek, 26 marca 2015

Nowe produkty - pielęgnacja twarzy

Tym razem chcę się podzielić produktami, które kilka tygodni temu włączyłam do pielęgnacji twarzy i już mogę co nieco na ich temat powiedzieć.

Jak wspominałam w poście o oczyszczaniu twarzy, kiedy skończyło mi się mydło marsylskie, postanowiłam skorzystać z oferty Mydlarni Tuli. Jako że wcześniej nie miałam okazji używać mydeł z tego sklepu, zdecydowałam się na zestaw 5 małych mydełek (30-40 g, są ok. 2 razy mniejsze od produktów pełnowymiarowych), aby przetestować, jakie mają działanie i czy się sprawdzą w moim przypadku:) Uważam, że to świetna opcja zwłaszcza dla osób, które wcześniej nie miały styczności z naturalnymi mydłami - za cenę ok. 35 zł (razem z kosztami przesyłki) można wypróbować 5 różnych, samodzielnie wybranych produktów o stosunkowo niewielkiej gramaturze, więc jeśli któreś z nich się nie sprawdzi, to nie trzeba się miesiącami męczyć, tak, jak mogłoby być w przypadku pełnowymiarowej kostki.


Jak widać na zdjęciu, wybrałam mydła:
-z glinką różową
-mleczne
-dla alergików
-owsianka
-z glinką multani mitti.

Jako dodatek do zamówienia otrzymałam też miniwersję balsamu do ciała w kostce w kształcie uroczego nosorożca:) Bardzo miły drobiazg:)

Ogromnym plusem Mydlarni Tuli jest fakt, że ich mydła są na stronie internetowej dokładnie opisane - można się wcześniej zapoznać ze szczegółowym opisem, wskazaniami i składem. Podane składniki są też pożyteczną ciekawostką dla osób, które same próbują "kręcić" własne kosmetyki.

Przechodząc do opinii na temat samych mydeł, testowanie rozpoczęłam od mydła mlecznego, które okazało się całkiem przyjemne w używaniu, zwłaszcza ze względu na delikatność i piękny zapach. Jego małym minusem jest jednak wydajność - przy codziennym stosowaniu wystarczyło na dosyć krótko - trzeba było bardzo uważać na sposób umieszczania go w mydelniczce, bo pozostawione w kałuży wody bardzo łatwo rozmiękało. Domyślam się, że ma na to wpływ specyficzny skład akurat tego mydła oraz oczywiście jego niska gramatura - dlatego przyznaję tylko małego minusa:)

Następne w kolejce było mydło owsianka, którego obecnie używam. Muszę przyznać, że zrobiło na mnie lepsze wrażenie niż wersja mleczna - nie jest aż tak miękkie, a dodatek płatków owsianych sprawia, że przy codziennym oczyszczaniu można sobie jednocześnie zafundować delikatny peeling. Mydło dobrze się pieni i pozostawia skórę leciutko ściągniętą, ale nie wysuszoną.

Pozostałe mydełka czekają na swoją kolej, więc nie mogę się na ich temat wypowiedzieć, ale ogólnie Mydlarnię Tuli bardzo polecam i na pewno jeszcze powrócę do ich oferty - chętnie wypróbuję mydło węglowe, które niestety nie było dostępne, gdy składałam zamówienie.

Drugą nowością w mojej pielęgnacji jest olejek Evree Essential Oils.


Produkt zastąpił Olejek arganowy z Bielendy, który opisywałam w pierwszym denku. Używam go stosunkowo krótko, jednak mogę się już podzielić pierwszymi wrażeniami. Spośród trzech możliwych wersji wybrałam właśnie tę, bo miała najkrótszy skład, ponadto o wersji Magic Rose słyszałam, że może lekko wysuszać, a Gold Argan (na bazie oleju arganowego) wydawał mi się zbyt ciężki i obawiałam się zapchania porów. Jak informuje producent na stronie, składniki aktywne Essential Oils to:

OLEJKI ROŚLINNE: jojoba, avocado, z pestek winogron, migdałowy, ryżowy, słonecznikowy, z nasion wiesiołka
OLEJKI ETERYCZNE: geraniowy, rozmarynowy, nagietkowy, lawendowy, eukaliptusowy, pomarańczowy, grejpfrutowy, melisowy 

Olejek Evree Essential Oils ma dosyć intensywny, ale przyjemny cytrusowy zapach i wygodne opakowanie z długą pipetą, dzięki czemu produkt nie ma tendencji do samoczynnego "skapywania", tak jak to było w przypadku Bielendy. Dosyć szybko się wchłania, ale nie do pełnego matu - pozostawia na skórze delikatny, tłustawy film, co może niektórym przeszkadzać. Nie zapycha porów i jest bardzo wydajny - na pokrycie twarzy i szyi wystarczą dosłownie 2-3 krople. Co do efektów długofalowych, na razie nie jestem w stanie nic pewnego powiedzieć - zbyt krótko go stosuję, ale po dłuższym czasie na pewno pojawi się jakaś aktualizacja mojej opinii.

Na dziś to tyle, miłego dnia:)


 

niedziela, 22 marca 2015

Projekt denko

Czas na kolejną porcję zużytych kosmetyków, o których mogę się nieco szerzej wypowiedzieć. Będą to produkty do włosów, krem pod oczy i pewien multifunkcjonalny olejek. A oto one:)


1. 3 Minute Miracle, Aussie.

"Kultowa" maseczka do włosów, której nigdy nie miałam w wersji pełnowymiarowej, za to zużyłam dwie miniaturki o pojemności 75 ml. Na pewno jest to produkt bardzo wydajny, przy stosowaniu na włosy od połowy ich długości wystarczył na kilka miesięcy. Ma bardzo gęstą konsystencję, co ułatwia nakładanie - na pełno nie jest to kosmetyk, który łatwo spływa z włosów. Pozostawia je gładkie, sprawiające wrażenie dobrze odżywionych, ułatwia też rozczesywanie. Podsumowując - jest ok, ale w relacji cena-jakość nie jest rewelacyjny. Póki co nie zamierzam do niego wracać, za to czaję się na maskę Isana Oil Care z olejem arganowym:)

2. Szampon pokrzywowy, Urtekram.

Wspominałam już o nim w poście na temat naturalnych szamponów. Bardzo przyjazny skład - ale mimo braku silnych detergentów o dziwo dobrze się pienił. Nie podrażniał skóry głowy, jednak jego dosyć lejąca konsystencja powodowała, że nie był zbyt wydajny. Z uwagi na dosyć wysoką cenę (ok. 25-30 zł) i słabą dostępność na razie do niego nie wrócę. Obecnie w mojej pielęgnacji włosów i skóry głowy króluje Czarny szampon Babuszki Agafii ze Styczniowych zakupów.

3. Suchy szampon, Schauma.

Również opisywany już na blogu. W porównaniu z ulubieńcami z Batiste nie jest powalający, ale nie spisywałabym go na straty. Ma bardzo poręczne, wygodne opakowanie, jest tani i łatwo dostępny (w Rossmanie). Bardzo ładnie pachnie i dobrze odświeża włosy, choć trzeba się porządnie przyłożyć do wyczesania białego pyłku, który po nim pozostaje. Wg mnie to przyzwoity tańszy zamiennik Batiste, na który warto się zdecydować, kiedy chcemy wydać nieco mniej i nie po drodze nam do Douglasa, Hebe czy tym bardziej gdy nie mamy ochoty dopłacać za przesyłkę, korzystając z drogerii internetowych.

4. Olejek z drzewa herbacianego, Kej.

To produkt o tak wielu zastosowaniach, że można by o nim spokojnie napisać całego posta. Tym razem postaram się jednak streścić w kilku zdaniach. Jest to jedyny olejek eteryczny, który można stosować bez rozcieńczania bezpośrednio na skórę. Ma właściwości antyseptyczne, a także przeciwwirusowe, przeciwbakteryjne i przeciwgrzybicze - z tego też względu polecany jest dla osób z problemami trądzikowymi - można go nakładać bezpośrednio na wypryski. Zdecydowanie przyspiesza gojenie wszelkich tego typu zmian, delikatnie je wysuszając. Prewencyjnie można go też dodawać w niewielkiej ilości np. do peelingu czy maseczki, aby dodatkowo "podkręcić" ich działanie. Kolejnym sprawdzonym przeze mnie zastosowaniem jest dodanie kilku kropel do szamponu, bezpośrednio przed myciem - olejek świetnie koił moją podrażnioną skórę głowy i dawał uczucie odświeżenia. I co najlepsze, pomógł nawet walczyć z wilgocią w mieszkaniu! Nałożony pędzelkiem na ściany wokół okien przepędził grzyba na dobre:) Kosztuje ok. 5-6 zł, jest dostępny w aptekach, można go też zamówić na doz.pl.

5. Krem pod oczy Hydrain 3 Hialuro, Dermedic.

Do niedawna mój ulubiony krem pod oczy. Delikatnie nawilżający, lekki, wydawał się idealny do pielęgnacji młodej cery, która nie potrzebuje jeszcze silnego działania przeciwzmarszczkowego. Ale... pod koniec opakowania zauważyłam, że podczas nakładania zaczyna się unosić coś w rodzaju alkoholowego oparu, który bardzo podrażniał oczy. Próbowałam dać mu szansę jeszcze kilkukrotnie, ale problem powracał. Do upływu daty przydatności do użycia jeszcze daleko, więc takie rzeczy dziać się nie powinny:( Mimo że przez dłuższy czas sprawdzał się bez zarzutu na razie do niego nie powrócę. Mam za to ochotę wypróbować krem pod oczy z Sylveco.

To już wszystkie zużyte produkty, które chciałam zaprezentować. W kolejnym poście pojawi się kilka nowości:) Do napisania!



czwartek, 19 marca 2015

Maślane ciasteczka

Dziś chcę się podzielić banalnie prostym przepisem na ciasteczka, idealnym na te momenty, kiedy "chodzi za nami" chęć na coś słodkiego, ale nie ma się ochoty na długotrwałe pichcenie:) Pierwotny przepis pochodzi ze strony mojewypieki.com, ale ja delikatnie go zmodyfikowałam.

SKŁADNIKI:

-120 g lekko schłodzonego masła
-3 łyżki cukru pudru
-150 g mąki pszennej
-2 łyżki jogurtu naturalnego

PRZYGOTOWANIE:

Wszystkie składniki wyrobić mikserem za pomocą końcówek do ciasta ("sprężynki"). Uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą, odstawić do lodówki na 0,5 godziny.

Z ciasta formować kuleczki (powinny się mieścić w zagłębieniu dłoni) i lekko spłaszczone układać na blasze. Piec 12-15 minut w 200 st.

Smacznego!


czwartek, 12 marca 2015

Kosmetyczne rozczarowanie: Batiste Deep & Dark Brown

Zazwyczaj na ogólną ocenę kosmetyku największy wpływ ma ocena jego działania, jednak czasem zdarza się, że malutkie dodatkowe "ale", związane z opakowaniem, łatwością używania itp. mają tak duże znaczenie, że to one przy ostatecznej ocenie stają się najważniejsze.

W przypadku kosmetyku, o którym dzisiaj będzie mowa właśnie tak jest.


Jeśli chodzi o działanie suchego szamponu Batiste - Deep & Dark Brown (wersja z "kolorem") to nie mam żadnych zarzutów. Włosy są po nim odświeżone, wyglądają naturalnie, lepiej się układają itd. Zupełnie tak samo, jak w przypadku innych suchych szamponów Batiste (wcześniej testowałam wersję Wild i XXL Volume).

Jednak dodatek "koloru" sprawia, że wersję Dark & Deep Brown trzeba stosować z podwójną ostrożnością. Aplikacja musi być bardzo precyzyjna, ponieważ w przeciwnym razie brązowy pyłek osiądzie na ubraniu czy twarzy. Z tego powodu nie wyobrażam sobie używania tej wersji, będąc ubraną w jasne ciuszki.

Wcześniej moim ulubionym sposobem na używanie suchych szamponów było spryskanie włosów przed snem. Wówczas na drugi dzień uzyskiwałam efekt odświeżonej fryzury przy jednoczesnym zminimalizowaniu pozostałości białego pyłku na głowie. Niestety Deep & Dark Brown wyklucza taką możliwość. Przy wieczornej aplikacji miałabym gwarancję ubrudzonej pościeli. Nie ukrywam, że nie cieszy mnie także konieczność mycia szczotki po każdym czesaniu włosów potraktowanych "brązowym" szamponem. Trzeba się też liczyć z obowiązkowym myciem rąk każdorazowo po intensywniejszym dotykaniu włosów.

Podsumowując, działanie produktu dla ciemnych włosów jest bardzo dobre, jednak "efekty uboczne" spowodowane jego zabarwieniem sprawiają, że z pewnością przy następnych zakupach skuszę się na którąś z "klasycznych" wersji.

sobota, 28 lutego 2015

Moja pielęgnacja cery cz. 3

Dziś zapraszam do lektury posta kończącego serię o mojej pielęgnacji cery. Tym razem chciałabym opowiedzieć o produktach do oczyszczania i regeneracji, z których korzystam średnio raz w tygodniu, aby wyjątkowo dopieścić cerę:) Do mojej standardowej procedury dodaję wówczas dwa dodatkowe kroki: peeling i maseczkę.

Moje produkty do złuszczania naskórka mogę podzielić na dwie grupy w zależności od trudności w stosowaniu:)

Mniej problematyczne są gotowe peelingi, które wystarczy wycisnąć z tubki i wykonać przy ich użyciu masaż twarzy.


1. Peeling morelowy Soraya zaczęłam stosować jako zamiennik dla wycofanego z rynku podobnego produktu z St. Ives. To kosmetyk godny polecenia zwłaszcza tym osobom, które lubią mocne "zdzieraki" z dużymi drobinami. W przypadku cer delikatnych, naczynkowych itp. raczej się nie sprawdzi.

2. Pasta do głebokiego oczyszczania twarzy Liście Manuka Ziaja to wg mnie najlepszy z powyższej trójki produkt. Mimo stosunkowo małych drobinek dobrze oczyszcza twarz, a dodatkowo formuła pasty sprawia, że cera po peelingu nie jest ściągnięta i wysuszona, a wręcz przeciwnie - miękka i nawilżona. Dodatkowo kosmetyk jest przyjemny w stosowaniu - nie spływa z twarzy i nie robi bałaganu w łazience:)

3. Żel oczyszczający włoskiej marki BioNike - to właściwie żel i peeling w jednym. Ma raczej delikatne, małe drobinki i dobrze się sprawdza, kiedy nie mam czasu na długie domowe "spa". Jego minusem jest na pewno słaba dostępność i dosyć wysoka cena.

Kiedy się nie spieszę i mam czas zarówno na długi relaksujący rytuał pielęgnacyjny, jak i sprzątanie łazienki "po", wówczas wybieram jeden z dwóch poniższych produktów.


4. Dark Angels Lush. Wakacyjny nabytek ze sklepu we Florencji:) Jest czarny jak... węgiel, z którego się składa (w sproszkowanej formie), a pielęgnacyjne właściwości zawdzięcza glince marokańskiej i olejkowi z awokado. Ma grudkowatą konsystencję i trzeba go połączyć z odrobiną wody i dopiero wtedy rozprowadzić na skórze. Ma dosyć ostre drobinki i robi straszny bałagan w wannie (czarne kleksy dookoła), ale i tak go uwielbiam. Twarz jest po nim niesamowicie gładka i miękka, a dodatkowo jakby pokryta (ale nie obciążona) cieniutkim pielęgnacyjnym filmem. Mimo wysokiej ceny (ok. 10 euro za 100 g) gorąco go polecam!

5. Trzecia, najbardziej czasochłonna opcja to użycie korundu. To drobniuteńki "piasek" używany standardowo do mikrodermabrazji, jednak w warunkach domowych w połączeniu np. z olejem kokosowym, żelem hialuronowym lub nawet zwykłą oliwą może służyć do złuszczania cery. Jest bardzo wydajny, najlepiej się nim z kimś podzielić, bo trudno go zużyć samemu. Również daje świetny efekt dokładnie oczyszczonej twarzy, ale dosyć trudno go porządnie zmyć - drobinki są tak malutkie, że wciskają się wszędzie (np. do nosa i ust) i niełatwo się ich pozbyć.

Kolejny krok, jaki stosuję w poszerzonej wersji pielęgnacji to nałożenie maseczki. I tu - tak samo jak powyżej - mogę moje ulubione produkty podzielić na łatwiejsze w stosowaniu i te (a raczej ten - bo jest tylko jeden) wymagające więcej zachodu.


6. Maska oczyszczająca z glinką zieloną Ziaja to pierwszy z łatwiejszych w stosowaniu produktów. Mimo swoich oczyszczających właściwości mogę też powiedzieć, że jednocześnie "wycisza" skórę i łagodzi podrażnienia.

7. Maseczka z glinką marokańską Avon (Planet Spa, Turkish Thermal Baths) to kosmetyk raczej nie dla wrażliwców. Po kilku minutach zastyga na twarzy i może powodować uczucie pieczenia i podrażnienia. Sięgam po niego zwłaszcza wtedy, kiedy nie mam czasu na "zabawę" z tradycyjną glinką.

8. Maseczka nawilżająca Avon (Planet Spa, Heavenly Hydration) to produkt o żelowej konsystencji, który miło mnie zaskoczył swoim kojącym i nawilżającym działaniem. Mimo mało "eko" składu całkiem nieźle się spisuje, szczególnie zimą, kiedy łatwo o przesuszenie cery.

W tym miejscu muszę wspomnieć o czwartym elemencie widocznym na zdjęciu czyli o pędzlu. Bardzo długo nie miałam żadnego pędzla do nakładania maseczek i robiłam to zwyczajnie dłońmi, ale odkąd stałam się jego posiadaczką, nie wyobrażam sobie powrotu do starej procedury:) Jest to zwykły płaski pędzel języczkowy do podkładu, kupiony za mniej niż 10 zł. Dzięki niemu znacznie szybciej, higieniczniej i dokładniej mogę rozprowadzić maseczki, a cały proces jest też znacznie łaskawszy dla umywalki i jej otoczenia:)


9. Glinka Ghassoul czyli glinka marokańska to jedno z moich pierwszych odkryć podczas naturalnej rewolucji w pielęgnacji cery. Początkowo zaopatrywałam się w glinki w sklepie Organique (dostępne na wagę), obecnie posiadam widoczną na zdjęciu glinkę Nacomi. Regularne stosowanie maseczek z glinki odegrało bardzo ważną rolę, kiedy zmagałam się z kaprysami mojej cery, obecnie wracam do niej od czasu do czasu, stosując ją na zmianę z innymi produktami. Ten rodzaj maseczek wymaga nieco więcej czasu i cierpliwości, ale ze względu na efekty dla twarzy - zdecydowanie warto! Trzeba tylko pamiętać o paru zasadach:

- glinkę należy stopniowo "rozrabiać" przy użyciu wody, hydrolatu lub ew. jakiegoś olejku; najlepiej na małym talerzyku stopniowo dodawać wybrany składnik, aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji - powinno to być coś pomiędzy pastą a emulsją,

- glinki nie powinny mieć kontaktu z metalem (wówczas tracą swoje właściwości) - warto zarezerwować jakiś mały ceramiczny talerzyk i szpatułkę lub pędzel tylko do tego celu,

- należy pamiętać, aby nie dać glince całkowicie zastygnąć (bo to powoduje ściągnięcie i podrażnienie cery, poza tym zaschniętą "na kamień" glinkę dużo trudniej zmyć) - warto mieć pod ręką jakąś buteleczkę z atomizerem, by móc co jakiś czas spryskiwać twarz - jeśli użyjemy do tego celu hydrolatu, możemy dodatkowo "podkręcić" pielęgnacyjne właściwości glinki.

Do napisania:)