W tym miesiącu wpadło mi do koszyka (zarówno wirtualnie, jak i podczas wizyty w tradycyjnej drogerii) kilka produktów, które z przyjemnością niniejszym prezentuję:)
Ponieważ wielkimi krokami zbliża się moment, kiedy ujrzę denko w moich szamponach do włosów, zdecydowałam się na małe zakupy z tej kategorii. Tym razem skorzystałam z oferty sklepu Skarby Syberii, o którym już wcześniej słyszałam/czytałam na urodowych vlogach/blogach:) Akurat trwa tam wietrzenie magazynów, więc udało się zamówić kilka produktów w bardzo korzystnych cenach.
A były to:
1. Miękki Szampon do Włosów Farbowanych, Receptury Babuszki Agafii.
Zakupiony z myślą o Mamie, pojechał już do mojego rodzinnego domu i nie załapał się na sesję zdjęciową:(
2. Czarny Szampon Przeciwłupieżowy, Receptury Babuszki Agafii.
Używałam go na razie jedynie dwa razy, ale mogę już powiedzieć, że ma przyjemny zapach i zaskoczyła mnie jego wydajność. Wystarczyła niewielka ilość, aby uzyskać całkiem sporo piany i bez problemu umyć włosy.
3. Szampon do Włosów Szybko Przetłuszczających się "Oczyszczający", Baikal Herbals.
Czeka na razie na swoją kolej, ale podobnie jak czarny szampon ma bardzo pozytywne recenzje w sieci, więc jestem dobrej myśli:)
4. Balsam do włosów Aleppo - Odżywczy do wszystkich rodzajów włosów, Planeta Organica.
Na razie przetestowany tylko raz, ale wypadł całkiem obiecująco:)
Musze w tym miejscu napisać parę pozytywnych słów na temat sklepu, bo myślę, że warto polecać i chwalić profesjonalnych i zaufanych sprzedawców:) Cena żadnego z czterech wyżej wymienionych produktów nie przekroczyła 12 złotych, przesyłka również była tania, a paczka dotarła bardzo szybko i zawierała starannie zapakowane produkty (co w przypadku płynnych kosmetyków jest szczególnie ważne) - w związku z tym bardzo możliwe, że w przyszłości będę jeszcze korzystać z usług Skarbów Syberii:) Szczerze polecam:)
5. Żel pod prysznic Hawaiian Flower & Oil, Nivea.
Po kilku zużytych skrajnie niskobudżetowych produktach z Biedronki i Rossmana, postanowiłam podarować sobie odrobinę luksusu:P I do koszyka trafił żel pod prysznic z Nivei:) Testy wciąż jeszcze przede mną...
6. Krem brzozowy z betuliną, Sylveco.
Kupiony z myślą o typowo zimowej pielęgnacji cery. Bardzo chwalony przez blogerki, wyróżniający się wyjątkowo krótkim, przyjaznym składem. Zaskoczyła mnie jego konsystencja - gęsta, zwarta, trochę "woskowa" - zapewne za sprawą zawartości wosku pszczelego. Mimo to dobrze się rozprowadza i wchłania, nie bieli skóry i pozostawia uczucie dobrego nawilżenia. Bardzo obiecujący produkt, który ma duże szanse stać się ulubieńcem:) Dostępny bezpośrednio na stronie producenta, ale polecam szukać również w małych sklepach zielarskich, "naturalnych" drogeriach itp. - wówczas można zaoszczędzić na przesyłce. Cena: ok. 27 zł.
Udało mi się też wzbogacić moją "kolorową" kosmetyczkę o dwa nowe produkty.
7. Eye Liner Long Lasting, Lovely, szary matowy.
Kupiłam go z czystej ciekawości, ponieważ eyelinery od jakiegoś czasu są u mnie numerem 1 jeśli chodzi o makijaż oczu. Długo uważałam, że rysowanie kreski to bardzo żmudny i pracochłonny proces, na który rano zwykle nie ma czasu. I w wielu przypadkach jest to prawdą, chyba że... trafi się na odpowiedni eyeliner. Ja odkąd nabyłam te z Sephory (w aż trzech kolorach), całkowicie zmieniłam zdanie i bardzo chętnie wybieram właśnie ten sposób malowania oczu. Co do eyelinera z Lovely, to póki co mnie nie zawiódł (choć nie testowałam go na razie w żadnych ekstremalnych warunkach), rysuje się nim wygodnie, kreska trzyma się cały dzień. Jedynie kolor mógłby być trochę jaśniejszy. Ale jak na produkt za jakieś 5 zł, to jest całkiem niezły:)
8. Velvet Blaze, Cream Eye Shadow, Oriflame, odcień Shimmery Taupe.
Last, but not least:) Bardzo miłe zaskoczenie na początku roku:) Od jakiegoś czasu zastanawiałam się nad zakupem kremowego cienia do powiek. Najchętniej w kolorze zgaszonego szaro-brązu. Z pomocą przyszła moja Mama, która telefonicznie zdała mi relację z zawartości aktualnego katalogu Oriflame i telepatycznie wyczuła, o jaki odcień mi chodzi:) Dzięki, Mamo:*
Podeszłam do niego z pewnym dystansem, ponieważ od dawna nie nakładałam cienia na całą powiekę - wcześniej takie próby najczęściej kończyły się błyskawicznym zrolowaniem i skumulowaniem cienia w takiej formie i w takich miejscach, że na długo zraziłam się do tego typu produktów.
Ale ten mnie zaskoczył i to bardzo! Po nałożeniu i delikatnym roztarciu trzyma się świetnie cały dzień. Dobrze wygląda zarówno solo, jak i w towarzystwie eyelinera, a do tego ma piękny szaro-brązowy kolor i jest pozbawiony drobinek:) Mój zdecydowany ulubieniec mijającego już stycznia:)
czwartek, 29 stycznia 2015
sobota, 24 stycznia 2015
Moja pielęgnacja cery cz. 1
Dzisiejszym wpisem
chciałabym zapoczątkować miniserię (prawdopodobnie 3-odcinkową) na temat
pielęgnacji cery. Moim głównym celem
jest spisanie w jednym miejscu przemyśleń i doświadczeń, które zgromadziłam na
kilkuletniej drodze, jaką przeszłam od pryszczatej nastolatki do posiadaczki
cery, po której trudów wieku młodzieńczego właściwie nie widać. W związku z
tym, zanim przejdę do tematu mydeł, żeli, itp., muszę wtrącić kilka zdań
prywaty.
Pierwszą część
chciałabym poświęcić kwestii mycia twarzy. Specjalnie nie używam terminu
oczyszczania, bo ten kojarzy mi się z używaniem bardziej specjalistycznych
produktów lub wręcz z zabiegiem (o tej samej nazwie), który wykonywany jest w
gabinetach kosmetycznych.
Jest to wpis dla mnie
szczególny, ponieważ od kwestii środków do mycia twarzy rozpoczęło się moje
zainteresowanie kosmetykami naturalnymi/samorobionymi. Tym wpisem chciałam też
zainaugurować bloga, ale... wyszło inaczej. Okazało się, że potrzebowałam trochę
więcej czasu na ułożenie myśli.
Jako dojrzewająca
nastolatka borykałam się z problemem kapryśnej cery. Dziś, z perspektywy czasu
oceniam skalę tego problemu na średnią, ale wówczas trądzik był dla mnie
źródłem sporych kompleksów i zmartwień. Między innymi dlatego nie spieszyło mi
się do eksperymentowania z makijażem - uważałam, że przykrywanie wyprysków
podkładem tylko pogorszy sprawę, a i z estetyką nie będzie miało zbyt wiele
wspólnego.
W telewizji królowały
wtedy reklamy kosmetyków Nivea Visage Young, które bardzo chciałam
przetestować. Naiwnie wierzyłam, że drogeryjny żel do mycia twarzy i krem
pomoże mi się uporać z moimi kłopotami. Niestety, szybko zorientowałam się, że
zarówno ta, jak i wiele innych serii kosmetyków dla nastolatków na mnie nie
działa. Zresztą, prawdopodobnie nie tylko na mnie - jak inaczej wyjaśnić fakt,
że w reklamach występowały wyłącznie osoby o nieskazitelnych licach?
Dosyć wcześnie
trafiłam do pani dermatolog - jedynej w moim małym, rodzinnym mieście - której część porad dziś poddałabym w wątpliwość. Najbardziej w pamięć zapadło mi
zdanie o zakazie używania jakichkolwiek kremów do twarzy. Być może miała
powody, aby takie zalecenie wydać, jednak gdybym teraz usłyszała taką radę,
najprawdopodobniej zmieniłabym lekarza. Ale wtedy nie miałam tej wiedzy na temat
pielęgnacji mojej twarzy, jaką mam dziś.
W skrócie mówiąc,
wówczas zaczęłam regularnie bywać u dermatologów (łącznie w ciągu kilku lat -
trzech), zażywać antybiotyki, stosować różne preparaty miejscowo na wypryski i
całościowo na twarz. I tak przez kilka lat, a efektem było zazwyczaj czasowe
załagodzenie objawów i bardzo długotrwałe wysuszenie twarzy, do tego stopnia,
że momentami moja cera składała się głównie z pryszczy i wysuszonych
łuszczących się wiórków. Ale za to dzielnie trzymałam się z daleka od kremów! Z
perspektywy czasu myślę, że mogłam zmądrzeć znacznie, znacznie wcześniej...
Aż w końcu zaczęłam
kombinować na własną rękę. Na początku próbowałam znaleźć alternatywę dla
mojego wieloletniego towarzysza w codziennym myciu twarzy -produktu
dermatologicznego, który jednak był bardzo inwazyjny i totalnie wysuszał cerę.
I tak zaczęło się moje testowanie różnych żeli i mydeł, a zapis tej historii
postaram się odtworzyć poniżej.
Z tego, co pamiętam,
pierwszym innym od dermatologicznych produktem było mydło siarkowe. Po jego
zastosowaniu zauważyłam poprawę stanu mojej cery, ale nadal instynktownie
czułam, że może istnieć jakiś produkt do mycia, który będzie jeszcze mniej
wysuszał.
I wtedy przypadkiem
zawędrowałam do sklepu Organique, gdzie kupiłam mydło z glinką ghassoul. To
było odkrycie życia! Znalazłam coś, co nie tylko myło, ale miałam wrażenie, że
także nawilżało i łagodziło moją skórę. Ten produkt bardzo mi służył i zużyłam
dobrych kilka kostek. Przetestowałam też Savon Noir - mydło dość specyficzne pod względem zapachu i konsystencji, ale efekt "piszczącej" od czystości cery nie do pobicia:) Przy okazji odkryłam też glinki, ale o tym szerzej w
którymś z kolejnych postów:)
W międzyczasie
powolutku zbierałam informacje na temat jeszcze bardziej łagodnych, naturalnych
produktów i kolejnym moim odkrycie było mydło Aleppo, które też stało się
ulubieńcem na wiele miesięcy. Nawet jego mocno średni zapach mnie nie
odstraszył:)
Jako że mydła nie są
zbyt wygodne na podróż, rozglądałam się też za czymś bardziej higienicznym i
łatwiejszym w stosowaniu. Mniej więcej w tym samym czasie na którymś z blogów
przeczytałam, że żel micelarny z Biedronki ma taki sam skład, jak produkt z
Tołpy. Przetestowałam więc żel z BeBeauty i również się polubiliśmy:)
Aktualnie natomiast
używam mydła marsylskiego oliwkowego.
Mimo regularnych zmian i testowania co rusz to nowych mydeł nie oznacza to, że którekolwiek się u mnie nie sprawdziło. Wszystkie opisane tu produkty mogę z czystym sumieniem polecić, zwłaszcza (choć nie tylko) posiadaczom cer problematycznych. Niektóre niezbyt pięknie pachną i są mniej komfortowe w używaniu niż perfumowane żele tzw. wiodących marek, jednak jeśli macie podejrzenie, że coś was podrażnia/uczula, to naprawdę polecam powrót do natury. W moim przypadku rozpoczęło to trwający do dziś proces stopniowego, ale systematycznego polepszania stanu cery.
A ponieważ moje mydło marsylskie po kilku miesiącach używania (dwa razy dziennie przez dwie osoby!) niedługo się skończy, znów rozglądam się za czymś nowym. Moim kolejnym typem
będą najprawdopodobniej mydła z Mydlarni Tuli.
W następnym odcinku postaram się opisać, czym posmarować dokładnie oczyszczoną mydłami cerę, aby ją (długoterminowo) nawilżyć:)
niedziela, 11 stycznia 2015
Czemu brązowy to fioletowy?
Kiedy kilka (a może już nawet kilkanaście?) miesięcy temu na blogach i vlogach zaczęto mówić o cieniu z Maybelline Color Tattoo 24h w odcieniu 40-Permanent Taupe, również i ja zapragnęłam przyjrzeć mu się bliżej:)
A ponieważ od przyglądania do zakupienia droga niedługa, to stałam się jego posiadaczką w te wakacje - w dosyć niestandardowy sposób, bo w jednym z marketów w Hiszpanii. Jakoś wcześniej w Rossmanie zawsze mi umykał...
Byłam zaintrygowana przede wszystkim opisami jego uniwersalnego zastosowania - wiele dziewczyn pisało, że nadaje się zarówno do makijażu powiek, jak i podkreślania brwi. W związku z tym spodziewałam się produktu w odcieniu chłodnego, ale dosyć ciemnego brązu.
Tymczasem, to właśnie ze względu na kolor ten produkt nie sprawdził się u mnie w podwójnej funkcji. Początkowo sądziłam, że być może paleta Maybelline w Hiszpanii różni się od tej rodzimej, jednak po upewnieniu się za pomocą testera, okazało się, że oba odcienie są takie same. Czyli... bardziej popielate niż brązowe, wpadające wręcz w blady fiolet.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mimo że Permanent Taupe nie nadaje się do moich brwi, to stał się jednym z moich ulubionych cieni do kresek. Kiedy nie mam czasu albo ochoty na precyzyjną kreskę eyelinerem, chętnie sięgam właśnie po ten produkt. Bardzo łatwo się go nakłada cienkim pędzelkiem (prostym lub skośnym), jest niezwykle trwały i dzięki swojemu nieoczywistemu, trudnemu do określenia kolorowi ładnie podkreśla zieloną tęczówkę:)
Ale popielato-fioletowym brwiom nadal mówię stanowcze: NIE:P
A ponieważ od przyglądania do zakupienia droga niedługa, to stałam się jego posiadaczką w te wakacje - w dosyć niestandardowy sposób, bo w jednym z marketów w Hiszpanii. Jakoś wcześniej w Rossmanie zawsze mi umykał...
Byłam zaintrygowana przede wszystkim opisami jego uniwersalnego zastosowania - wiele dziewczyn pisało, że nadaje się zarówno do makijażu powiek, jak i podkreślania brwi. W związku z tym spodziewałam się produktu w odcieniu chłodnego, ale dosyć ciemnego brązu.
Tymczasem, to właśnie ze względu na kolor ten produkt nie sprawdził się u mnie w podwójnej funkcji. Początkowo sądziłam, że być może paleta Maybelline w Hiszpanii różni się od tej rodzimej, jednak po upewnieniu się za pomocą testera, okazało się, że oba odcienie są takie same. Czyli... bardziej popielate niż brązowe, wpadające wręcz w blady fiolet.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mimo że Permanent Taupe nie nadaje się do moich brwi, to stał się jednym z moich ulubionych cieni do kresek. Kiedy nie mam czasu albo ochoty na precyzyjną kreskę eyelinerem, chętnie sięgam właśnie po ten produkt. Bardzo łatwo się go nakłada cienkim pędzelkiem (prostym lub skośnym), jest niezwykle trwały i dzięki swojemu nieoczywistemu, trudnemu do określenia kolorowi ładnie podkreśla zieloną tęczówkę:)
Ale popielato-fioletowym brwiom nadal mówię stanowcze: NIE:P
niedziela, 4 stycznia 2015
Pierwsze denko
Początek nowego roku to tradycyjnie czas planowania i dobrych postanowień, które czasem nawet udaje się wprowadzić w życie:) W dziedzinie kosmetyków zdecydowanie jednym z lepszych postanowień, jakie można podjąć, jest zużywanie na bieżąco produktów i kupowanie nowych dopiero wtedy, gdy w tych starych naszym oczom ukaże się denko. Ja ujrzałam je ostatnio w czterech produktach, o których dzisiaj słów kilka:)
1. Argan Face Oil, Bielenda (wersja z kompleksem regulującym wydzielanie sebum).
Świetny produkt do twarzy na noc. Na początku obawiałam się troszkę zapchania cery, ale nic takiego się nie przydarzyło. Olejek jest bardzo wydajny - na całą twarz wystarczą 2-3 krople i nie pozostawia tłustej warstwy. Ma całkiem niezły skład, a jego plusem jest też świeży, delikatny zapach. Nie próbowałam go stosować na włosy (choć podejrzewam, że też mógłby się sprawdzić), ale na pewno nie warto go zmywać z dłoni po aplikacji, bo skórkom i paznokciom również nie zaszkodzi:) Kosztuje kilkanaście złotych za 15 ml. Daję mu tylko małego minusa za pipetę, która "nie trzyma kropelek" i jeśli się nie pospieszymy z aplikacją, łatwo uronić nieco produktu. Poza tym, bez zastrzeżeń:)
2. Delikatny krem pielęgnacyjny, Bebe.
Zakupiona w Niemczech miniaturka kremu, który bardzo przypomina rodzimy Bambino czy Nivea:) Mimo malutkiej pojemności bardzo wydajny. W moim przypadku miał trzy główne zastosowania - na podrażnioną po goleniu skórę, spierzchnięte usta i sporadycznie na noc na twarz, kiedy czułam, że moja cera potrzebuje silnego natłuszczenia i odżywienia (mam to szczęście, że takie ciężkie produkty zazwyczaj nie robią mojej twarzy krzywdy, ale przy wrażliwszych cerach uważałabym z tym ostatnim zastosowaniem). Przy najbliższej okazji prawdopodobnie znów się w niego zaopatrzę.
3. Kuracja Moroccanoil (wersja Light).
Kolejna miniaturka - próbka olejku z targów kosmetycznych BeautyVISION w Poznaniu. Bardzo oszczędzana i używana tylko od święta. Powód? Jest to chyba najlepszy olejek do włosów, jaki miałam okazję do tego pory używać. Niewielka ilość - ok. 3-4 krople wystarczały, żeby pokryć moje (sięgające do łopatek) włosy mniej więcej od połowy długości po końcówki. Stosowałam go na mokro i w efekcie uzyskiwałam mięciutkie, sypkie, nieobciążone, łatwo rozczesujące się włosy. Niestety, zaporowa cena pełnowymiarowego produktu (wg wizaz.pl 172zł za 100ml) póki co skutecznie powstrzymuje mnie od zakupu. Ale kto wie? Może się kiedyś skuszę:)
1. Argan Face Oil, Bielenda (wersja z kompleksem regulującym wydzielanie sebum).
Świetny produkt do twarzy na noc. Na początku obawiałam się troszkę zapchania cery, ale nic takiego się nie przydarzyło. Olejek jest bardzo wydajny - na całą twarz wystarczą 2-3 krople i nie pozostawia tłustej warstwy. Ma całkiem niezły skład, a jego plusem jest też świeży, delikatny zapach. Nie próbowałam go stosować na włosy (choć podejrzewam, że też mógłby się sprawdzić), ale na pewno nie warto go zmywać z dłoni po aplikacji, bo skórkom i paznokciom również nie zaszkodzi:) Kosztuje kilkanaście złotych za 15 ml. Daję mu tylko małego minusa za pipetę, która "nie trzyma kropelek" i jeśli się nie pospieszymy z aplikacją, łatwo uronić nieco produktu. Poza tym, bez zastrzeżeń:)
2. Delikatny krem pielęgnacyjny, Bebe.
Zakupiona w Niemczech miniaturka kremu, który bardzo przypomina rodzimy Bambino czy Nivea:) Mimo malutkiej pojemności bardzo wydajny. W moim przypadku miał trzy główne zastosowania - na podrażnioną po goleniu skórę, spierzchnięte usta i sporadycznie na noc na twarz, kiedy czułam, że moja cera potrzebuje silnego natłuszczenia i odżywienia (mam to szczęście, że takie ciężkie produkty zazwyczaj nie robią mojej twarzy krzywdy, ale przy wrażliwszych cerach uważałabym z tym ostatnim zastosowaniem). Przy najbliższej okazji prawdopodobnie znów się w niego zaopatrzę.
3. Kuracja Moroccanoil (wersja Light).
Kolejna miniaturka - próbka olejku z targów kosmetycznych BeautyVISION w Poznaniu. Bardzo oszczędzana i używana tylko od święta. Powód? Jest to chyba najlepszy olejek do włosów, jaki miałam okazję do tego pory używać. Niewielka ilość - ok. 3-4 krople wystarczały, żeby pokryć moje (sięgające do łopatek) włosy mniej więcej od połowy długości po końcówki. Stosowałam go na mokro i w efekcie uzyskiwałam mięciutkie, sypkie, nieobciążone, łatwo rozczesujące się włosy. Niestety, zaporowa cena pełnowymiarowego produktu (wg wizaz.pl 172zł za 100ml) póki co skutecznie powstrzymuje mnie od zakupu. Ale kto wie? Może się kiedyś skuszę:)
4. Krem do stóp Good Foot, Delia Cosmetics.
Baardzo wydajny krem, który wystarczył mi chyba na kilkanaście miesięcy używania wymiennie z innymi produktami. Krem ma treściwą konsystencję i bogaty skład, a przy tym dobrze się rozsmarowuje i wchłania, pozostawiając miękką skórę na stopach. Skuteczny zwłaszcza w połączeniu ze skarpetkami na noc:)
Jak widać, wszystkie cztery produkty w moim przypadku świetnie się sprawdziły. W Nowym Roku życzę Wam równie udanych kosmetycznych wyborów:)
Subskrybuj:
Posty (Atom)