sobota, 11 kwietnia 2015

Recenzja: płyny do demakijażu

Po świątecznej przerwie powracam z recenzją trzech produktów do demakijażu.



Jeśli chodzi o moje oczekiwania względem tej kategorii kosmetyków, to są one dosyć wysokie - wprawdzie nie mam wrażliwych, skłonnych do podrażnień oczu, jednak na co dzień używam wodoodpornej kolorówki - przede wszystkim tuszu do rzęs, ale też np. cienia Color Tatoo 24 HR czy eyelinerów. W związku z tym interesują mnie takie preparaty do demakijażu, które poradzą sobie z tego typu "wyzwaniami". Nie oczekuję od nich natomiast dokładnego oczyszczania cery - z reguły nie używam podkładów czy ciężkich pudrów, więc do tego celu wystarczy mi zwykłe mydełko do twarzy.

Jak więc wypadły moje testy?

1. Nawilżający płyn micelarny, AA Therapy.

Zakupiłam go kilka miesięcy temu skuszona korzystną ceną na doz.pl. Był to bezbarwny produkt o bardzo delikatnym działaniu, który niestety nie radził sobie zbyt dobrze z wodoodpornym tuszem czy eyelinerami. Mimo dość długiego przytrzymywania nasączonego wacika na powiece, właściwie za każdym razem musiałam dodatkowo "działać" mydełkiem na resztki makijażu oka. Na temat działania nawilżającego płynu nie mogę się rzetelnie wypowiedzieć, ponieważ jednocześnie używałam kremu pod oczy. Sam płyn jednak na pewno nie wysuszał okolicy oczu i nie pozostawiał też uczucia "zamglonych oczu".

2. Płyn micelarny HydraIn3 Hialuro, Dermedic.

Produkt o pięknym, jakby owocowym, niemęczącym zapachu. Podobnie jak płyn z AA bezbarwny i niestety niemal równie bezradny wobec wodoodpornej kolorówki:( Jego skuteczność, choć minimalnie lepsza w porównaniu z AA Therapy, i tak nie była dla mnie satysfakcjonująca. Dodatkowo, miałam wrażenie, że "klikowi" przy zamykaniu towarzyszyło nadprogramowe wyciekanie kosmetyku. Mimo zawartości kwasu hialuronowego nie zauważyłam szczególnego działania nawilżającego lub odżywczego.

3. Płyn dwufazowy do demakijażu oczu, Ziaja.

Last but not least, pora na zdecydowanego faworyta z całej trójki. Zdaję sobie sprawę, że produkty dwufazowe albo się kocha, albo nienawidzi. Jednak dla mnie, mimo iż nie sprawiają wrażenia chirurgicznie sterylnych, tak jak płyny micelarne, i tak wygrywają za sprawą swojej skuteczności. Płyn z Ziaji bez problemu radzi sobie z wodoodpornym makijażem, a przy tym nie podrażnia (przynajmniej moich) oczu. Oczywiście, pozostawia delikatny, tłustawy film, jednak mnie to zupełnie nie przeszkadza, ponieważ zazwyczaj zmywam makijaż dopiero wieczorem, a zaraz potem przechodzę do oczyszczania twarzy. Osoby, które lubią pozbyć się tuszu czy cieni wcześniej, np. zaraz po powrocie z pracy czy szkoły raczej się z nim nie polubią. Jedynym moim zarzutem jest fakt, że pod koniec opakowania zauważam dysproporcję pomiędzy objętościami obu faz, jednak może to być spowodowane niedokładnym wstrząsaniem przeze mnie produktu przed użyciem. Atutem jest za to na pewno cena (ok. 6 zł) i powszechna dostępność. Zdecydowanie polecam:)

czwartek, 2 kwietnia 2015

Krem do rzęs... i nie tylko

W ostatnim przedświątecznym wpisie chciałabym zaprezentować moją opinię na temat kosmetyku, który w drogeriach pojawił się już dawno temu, ale mam wrażenie, że od jakiegoś czasu nie jest już "na fali", a to za sprawą wielu regeneracyjnych nowości do rzęs, które zalały rynek w ciągu ostatnich kilku miesięcy.

Mowa o Regenerującym kremie do rzęs L'biotica:)

Źródło
To produkt, który zakupiłam dawno temu w Superpharm w dwupaku za ok. 7 zł. Początkowo używałam go z wzorcową regularnością, jednak po pewnym czasie, za sprawą swojej niesamowitej wydajności, po prostu mi się znudził. Ostatnio do niego wróciłam, zaczęłam używać dodatkowo na skórki wokół paznokci i... przypomniałam sobie za co tak bardzo go cenię.

Moje rzęsy nie są zbyt problematyczne - zawsze były dosyć długie i gęste i nigdy nie miałam z nimi większych kłopotów. Jednak regularne stosowanie kremu L'biotica wyraźnie je wzmocniło i odżywiło. Mam wrażenie, że delikatnie pobudziło też ich wzrost. Nie jest to może efekt spektakularny, ale dla mnie jak najbardziej zauważalny i satysfakcjonujący - widoczny zwłaszcza po nałożeniu mascary. Włoski mniej wypadają i są jakby bardziej zdyscyplinowane - nie mają już tendencji do zbijania się w dziwne kępki, zwrócone w róznych kierunkach. Krem może powodować uczucie lekko spuchniętych oczu, ale łatwo temu efektowi zapobiec, stosując go oszczędnie. Ja zazwyczaj wyciskam na palec 2-3 milimetrowy "pasek" i wcieram w nasadę rzęs poziomymi ruchami.

Produkt jednak, wbrew swojej nazwie, ma wg mnie szersze zastosowanie niż tylko okolica rzęs. Stosując go wieczorem, nie zapominam także o brwiach i paznokciach.

W przypadku brwi nie zauważyłam wyraźnego wzmocnienia włosków, jednak krem pomógł mi zwalczyć problem wysuszonej i łuszczącej się skóry wokół brwi. Wg mnie śmiało można go stosować jako solidny "nawilżacz" na te okolice.

Podobnie ze skórkami wokół paznokci. Wtarty przed snem powoduje, że już pierwszego dnia odstające skórki "znikają", a i paznokcie wydają się lepiej odżywione.

Przyjrzałam się też niedawno ponownie jego składowi, stwierdzając z entuzjazmem, że tworzą go w większości stosunkowo łatwo dostępne olejki (rycynowy, z oliwek, z orzechów makadamia i jojoba). Jedynym problematycznym (ale i kluczowym) składnikiem jest ekstrakt z palmy sabałowej (saw palmetto).

Znalazłam jednak ciekawy produkt, który ma w swoim składzie m.in. ten, ale i inne zapobiegające wypadaniu włosów ekstrakty i poważnie zastanawiam się nad zakupem i "ukręceniem" własnego serum do rzęs. Jeśli się zdecyduję, to przepis i efekty na pewno zamieszczę na blogu.

Tymczasem życzę wszystkim Wesołych Świąt:)

czwartek, 26 marca 2015

Nowe produkty - pielęgnacja twarzy

Tym razem chcę się podzielić produktami, które kilka tygodni temu włączyłam do pielęgnacji twarzy i już mogę co nieco na ich temat powiedzieć.

Jak wspominałam w poście o oczyszczaniu twarzy, kiedy skończyło mi się mydło marsylskie, postanowiłam skorzystać z oferty Mydlarni Tuli. Jako że wcześniej nie miałam okazji używać mydeł z tego sklepu, zdecydowałam się na zestaw 5 małych mydełek (30-40 g, są ok. 2 razy mniejsze od produktów pełnowymiarowych), aby przetestować, jakie mają działanie i czy się sprawdzą w moim przypadku:) Uważam, że to świetna opcja zwłaszcza dla osób, które wcześniej nie miały styczności z naturalnymi mydłami - za cenę ok. 35 zł (razem z kosztami przesyłki) można wypróbować 5 różnych, samodzielnie wybranych produktów o stosunkowo niewielkiej gramaturze, więc jeśli któreś z nich się nie sprawdzi, to nie trzeba się miesiącami męczyć, tak, jak mogłoby być w przypadku pełnowymiarowej kostki.


Jak widać na zdjęciu, wybrałam mydła:
-z glinką różową
-mleczne
-dla alergików
-owsianka
-z glinką multani mitti.

Jako dodatek do zamówienia otrzymałam też miniwersję balsamu do ciała w kostce w kształcie uroczego nosorożca:) Bardzo miły drobiazg:)

Ogromnym plusem Mydlarni Tuli jest fakt, że ich mydła są na stronie internetowej dokładnie opisane - można się wcześniej zapoznać ze szczegółowym opisem, wskazaniami i składem. Podane składniki są też pożyteczną ciekawostką dla osób, które same próbują "kręcić" własne kosmetyki.

Przechodząc do opinii na temat samych mydeł, testowanie rozpoczęłam od mydła mlecznego, które okazało się całkiem przyjemne w używaniu, zwłaszcza ze względu na delikatność i piękny zapach. Jego małym minusem jest jednak wydajność - przy codziennym stosowaniu wystarczyło na dosyć krótko - trzeba było bardzo uważać na sposób umieszczania go w mydelniczce, bo pozostawione w kałuży wody bardzo łatwo rozmiękało. Domyślam się, że ma na to wpływ specyficzny skład akurat tego mydła oraz oczywiście jego niska gramatura - dlatego przyznaję tylko małego minusa:)

Następne w kolejce było mydło owsianka, którego obecnie używam. Muszę przyznać, że zrobiło na mnie lepsze wrażenie niż wersja mleczna - nie jest aż tak miękkie, a dodatek płatków owsianych sprawia, że przy codziennym oczyszczaniu można sobie jednocześnie zafundować delikatny peeling. Mydło dobrze się pieni i pozostawia skórę leciutko ściągniętą, ale nie wysuszoną.

Pozostałe mydełka czekają na swoją kolej, więc nie mogę się na ich temat wypowiedzieć, ale ogólnie Mydlarnię Tuli bardzo polecam i na pewno jeszcze powrócę do ich oferty - chętnie wypróbuję mydło węglowe, które niestety nie było dostępne, gdy składałam zamówienie.

Drugą nowością w mojej pielęgnacji jest olejek Evree Essential Oils.


Produkt zastąpił Olejek arganowy z Bielendy, który opisywałam w pierwszym denku. Używam go stosunkowo krótko, jednak mogę się już podzielić pierwszymi wrażeniami. Spośród trzech możliwych wersji wybrałam właśnie tę, bo miała najkrótszy skład, ponadto o wersji Magic Rose słyszałam, że może lekko wysuszać, a Gold Argan (na bazie oleju arganowego) wydawał mi się zbyt ciężki i obawiałam się zapchania porów. Jak informuje producent na stronie, składniki aktywne Essential Oils to:

OLEJKI ROŚLINNE: jojoba, avocado, z pestek winogron, migdałowy, ryżowy, słonecznikowy, z nasion wiesiołka
OLEJKI ETERYCZNE: geraniowy, rozmarynowy, nagietkowy, lawendowy, eukaliptusowy, pomarańczowy, grejpfrutowy, melisowy 

Olejek Evree Essential Oils ma dosyć intensywny, ale przyjemny cytrusowy zapach i wygodne opakowanie z długą pipetą, dzięki czemu produkt nie ma tendencji do samoczynnego "skapywania", tak jak to było w przypadku Bielendy. Dosyć szybko się wchłania, ale nie do pełnego matu - pozostawia na skórze delikatny, tłustawy film, co może niektórym przeszkadzać. Nie zapycha porów i jest bardzo wydajny - na pokrycie twarzy i szyi wystarczą dosłownie 2-3 krople. Co do efektów długofalowych, na razie nie jestem w stanie nic pewnego powiedzieć - zbyt krótko go stosuję, ale po dłuższym czasie na pewno pojawi się jakaś aktualizacja mojej opinii.

Na dziś to tyle, miłego dnia:)


 

niedziela, 22 marca 2015

Projekt denko

Czas na kolejną porcję zużytych kosmetyków, o których mogę się nieco szerzej wypowiedzieć. Będą to produkty do włosów, krem pod oczy i pewien multifunkcjonalny olejek. A oto one:)


1. 3 Minute Miracle, Aussie.

"Kultowa" maseczka do włosów, której nigdy nie miałam w wersji pełnowymiarowej, za to zużyłam dwie miniaturki o pojemności 75 ml. Na pewno jest to produkt bardzo wydajny, przy stosowaniu na włosy od połowy ich długości wystarczył na kilka miesięcy. Ma bardzo gęstą konsystencję, co ułatwia nakładanie - na pełno nie jest to kosmetyk, który łatwo spływa z włosów. Pozostawia je gładkie, sprawiające wrażenie dobrze odżywionych, ułatwia też rozczesywanie. Podsumowując - jest ok, ale w relacji cena-jakość nie jest rewelacyjny. Póki co nie zamierzam do niego wracać, za to czaję się na maskę Isana Oil Care z olejem arganowym:)

2. Szampon pokrzywowy, Urtekram.

Wspominałam już o nim w poście na temat naturalnych szamponów. Bardzo przyjazny skład - ale mimo braku silnych detergentów o dziwo dobrze się pienił. Nie podrażniał skóry głowy, jednak jego dosyć lejąca konsystencja powodowała, że nie był zbyt wydajny. Z uwagi na dosyć wysoką cenę (ok. 25-30 zł) i słabą dostępność na razie do niego nie wrócę. Obecnie w mojej pielęgnacji włosów i skóry głowy króluje Czarny szampon Babuszki Agafii ze Styczniowych zakupów.

3. Suchy szampon, Schauma.

Również opisywany już na blogu. W porównaniu z ulubieńcami z Batiste nie jest powalający, ale nie spisywałabym go na straty. Ma bardzo poręczne, wygodne opakowanie, jest tani i łatwo dostępny (w Rossmanie). Bardzo ładnie pachnie i dobrze odświeża włosy, choć trzeba się porządnie przyłożyć do wyczesania białego pyłku, który po nim pozostaje. Wg mnie to przyzwoity tańszy zamiennik Batiste, na który warto się zdecydować, kiedy chcemy wydać nieco mniej i nie po drodze nam do Douglasa, Hebe czy tym bardziej gdy nie mamy ochoty dopłacać za przesyłkę, korzystając z drogerii internetowych.

4. Olejek z drzewa herbacianego, Kej.

To produkt o tak wielu zastosowaniach, że można by o nim spokojnie napisać całego posta. Tym razem postaram się jednak streścić w kilku zdaniach. Jest to jedyny olejek eteryczny, który można stosować bez rozcieńczania bezpośrednio na skórę. Ma właściwości antyseptyczne, a także przeciwwirusowe, przeciwbakteryjne i przeciwgrzybicze - z tego też względu polecany jest dla osób z problemami trądzikowymi - można go nakładać bezpośrednio na wypryski. Zdecydowanie przyspiesza gojenie wszelkich tego typu zmian, delikatnie je wysuszając. Prewencyjnie można go też dodawać w niewielkiej ilości np. do peelingu czy maseczki, aby dodatkowo "podkręcić" ich działanie. Kolejnym sprawdzonym przeze mnie zastosowaniem jest dodanie kilku kropel do szamponu, bezpośrednio przed myciem - olejek świetnie koił moją podrażnioną skórę głowy i dawał uczucie odświeżenia. I co najlepsze, pomógł nawet walczyć z wilgocią w mieszkaniu! Nałożony pędzelkiem na ściany wokół okien przepędził grzyba na dobre:) Kosztuje ok. 5-6 zł, jest dostępny w aptekach, można go też zamówić na doz.pl.

5. Krem pod oczy Hydrain 3 Hialuro, Dermedic.

Do niedawna mój ulubiony krem pod oczy. Delikatnie nawilżający, lekki, wydawał się idealny do pielęgnacji młodej cery, która nie potrzebuje jeszcze silnego działania przeciwzmarszczkowego. Ale... pod koniec opakowania zauważyłam, że podczas nakładania zaczyna się unosić coś w rodzaju alkoholowego oparu, który bardzo podrażniał oczy. Próbowałam dać mu szansę jeszcze kilkukrotnie, ale problem powracał. Do upływu daty przydatności do użycia jeszcze daleko, więc takie rzeczy dziać się nie powinny:( Mimo że przez dłuższy czas sprawdzał się bez zarzutu na razie do niego nie powrócę. Mam za to ochotę wypróbować krem pod oczy z Sylveco.

To już wszystkie zużyte produkty, które chciałam zaprezentować. W kolejnym poście pojawi się kilka nowości:) Do napisania!



czwartek, 19 marca 2015

Maślane ciasteczka

Dziś chcę się podzielić banalnie prostym przepisem na ciasteczka, idealnym na te momenty, kiedy "chodzi za nami" chęć na coś słodkiego, ale nie ma się ochoty na długotrwałe pichcenie:) Pierwotny przepis pochodzi ze strony mojewypieki.com, ale ja delikatnie go zmodyfikowałam.

SKŁADNIKI:

-120 g lekko schłodzonego masła
-3 łyżki cukru pudru
-150 g mąki pszennej
-2 łyżki jogurtu naturalnego

PRZYGOTOWANIE:

Wszystkie składniki wyrobić mikserem za pomocą końcówek do ciasta ("sprężynki"). Uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą, odstawić do lodówki na 0,5 godziny.

Z ciasta formować kuleczki (powinny się mieścić w zagłębieniu dłoni) i lekko spłaszczone układać na blasze. Piec 12-15 minut w 200 st.

Smacznego!


czwartek, 12 marca 2015

Kosmetyczne rozczarowanie: Batiste Deep & Dark Brown

Zazwyczaj na ogólną ocenę kosmetyku największy wpływ ma ocena jego działania, jednak czasem zdarza się, że malutkie dodatkowe "ale", związane z opakowaniem, łatwością używania itp. mają tak duże znaczenie, że to one przy ostatecznej ocenie stają się najważniejsze.

W przypadku kosmetyku, o którym dzisiaj będzie mowa właśnie tak jest.


Jeśli chodzi o działanie suchego szamponu Batiste - Deep & Dark Brown (wersja z "kolorem") to nie mam żadnych zarzutów. Włosy są po nim odświeżone, wyglądają naturalnie, lepiej się układają itd. Zupełnie tak samo, jak w przypadku innych suchych szamponów Batiste (wcześniej testowałam wersję Wild i XXL Volume).

Jednak dodatek "koloru" sprawia, że wersję Dark & Deep Brown trzeba stosować z podwójną ostrożnością. Aplikacja musi być bardzo precyzyjna, ponieważ w przeciwnym razie brązowy pyłek osiądzie na ubraniu czy twarzy. Z tego powodu nie wyobrażam sobie używania tej wersji, będąc ubraną w jasne ciuszki.

Wcześniej moim ulubionym sposobem na używanie suchych szamponów było spryskanie włosów przed snem. Wówczas na drugi dzień uzyskiwałam efekt odświeżonej fryzury przy jednoczesnym zminimalizowaniu pozostałości białego pyłku na głowie. Niestety Deep & Dark Brown wyklucza taką możliwość. Przy wieczornej aplikacji miałabym gwarancję ubrudzonej pościeli. Nie ukrywam, że nie cieszy mnie także konieczność mycia szczotki po każdym czesaniu włosów potraktowanych "brązowym" szamponem. Trzeba się też liczyć z obowiązkowym myciem rąk każdorazowo po intensywniejszym dotykaniu włosów.

Podsumowując, działanie produktu dla ciemnych włosów jest bardzo dobre, jednak "efekty uboczne" spowodowane jego zabarwieniem sprawiają, że z pewnością przy następnych zakupach skuszę się na którąś z "klasycznych" wersji.

sobota, 28 lutego 2015

Moja pielęgnacja cery cz. 3

Dziś zapraszam do lektury posta kończącego serię o mojej pielęgnacji cery. Tym razem chciałabym opowiedzieć o produktach do oczyszczania i regeneracji, z których korzystam średnio raz w tygodniu, aby wyjątkowo dopieścić cerę:) Do mojej standardowej procedury dodaję wówczas dwa dodatkowe kroki: peeling i maseczkę.

Moje produkty do złuszczania naskórka mogę podzielić na dwie grupy w zależności od trudności w stosowaniu:)

Mniej problematyczne są gotowe peelingi, które wystarczy wycisnąć z tubki i wykonać przy ich użyciu masaż twarzy.


1. Peeling morelowy Soraya zaczęłam stosować jako zamiennik dla wycofanego z rynku podobnego produktu z St. Ives. To kosmetyk godny polecenia zwłaszcza tym osobom, które lubią mocne "zdzieraki" z dużymi drobinami. W przypadku cer delikatnych, naczynkowych itp. raczej się nie sprawdzi.

2. Pasta do głebokiego oczyszczania twarzy Liście Manuka Ziaja to wg mnie najlepszy z powyższej trójki produkt. Mimo stosunkowo małych drobinek dobrze oczyszcza twarz, a dodatkowo formuła pasty sprawia, że cera po peelingu nie jest ściągnięta i wysuszona, a wręcz przeciwnie - miękka i nawilżona. Dodatkowo kosmetyk jest przyjemny w stosowaniu - nie spływa z twarzy i nie robi bałaganu w łazience:)

3. Żel oczyszczający włoskiej marki BioNike - to właściwie żel i peeling w jednym. Ma raczej delikatne, małe drobinki i dobrze się sprawdza, kiedy nie mam czasu na długie domowe "spa". Jego minusem jest na pewno słaba dostępność i dosyć wysoka cena.

Kiedy się nie spieszę i mam czas zarówno na długi relaksujący rytuał pielęgnacyjny, jak i sprzątanie łazienki "po", wówczas wybieram jeden z dwóch poniższych produktów.


4. Dark Angels Lush. Wakacyjny nabytek ze sklepu we Florencji:) Jest czarny jak... węgiel, z którego się składa (w sproszkowanej formie), a pielęgnacyjne właściwości zawdzięcza glince marokańskiej i olejkowi z awokado. Ma grudkowatą konsystencję i trzeba go połączyć z odrobiną wody i dopiero wtedy rozprowadzić na skórze. Ma dosyć ostre drobinki i robi straszny bałagan w wannie (czarne kleksy dookoła), ale i tak go uwielbiam. Twarz jest po nim niesamowicie gładka i miękka, a dodatkowo jakby pokryta (ale nie obciążona) cieniutkim pielęgnacyjnym filmem. Mimo wysokiej ceny (ok. 10 euro za 100 g) gorąco go polecam!

5. Trzecia, najbardziej czasochłonna opcja to użycie korundu. To drobniuteńki "piasek" używany standardowo do mikrodermabrazji, jednak w warunkach domowych w połączeniu np. z olejem kokosowym, żelem hialuronowym lub nawet zwykłą oliwą może służyć do złuszczania cery. Jest bardzo wydajny, najlepiej się nim z kimś podzielić, bo trudno go zużyć samemu. Również daje świetny efekt dokładnie oczyszczonej twarzy, ale dosyć trudno go porządnie zmyć - drobinki są tak malutkie, że wciskają się wszędzie (np. do nosa i ust) i niełatwo się ich pozbyć.

Kolejny krok, jaki stosuję w poszerzonej wersji pielęgnacji to nałożenie maseczki. I tu - tak samo jak powyżej - mogę moje ulubione produkty podzielić na łatwiejsze w stosowaniu i te (a raczej ten - bo jest tylko jeden) wymagające więcej zachodu.


6. Maska oczyszczająca z glinką zieloną Ziaja to pierwszy z łatwiejszych w stosowaniu produktów. Mimo swoich oczyszczających właściwości mogę też powiedzieć, że jednocześnie "wycisza" skórę i łagodzi podrażnienia.

7. Maseczka z glinką marokańską Avon (Planet Spa, Turkish Thermal Baths) to kosmetyk raczej nie dla wrażliwców. Po kilku minutach zastyga na twarzy i może powodować uczucie pieczenia i podrażnienia. Sięgam po niego zwłaszcza wtedy, kiedy nie mam czasu na "zabawę" z tradycyjną glinką.

8. Maseczka nawilżająca Avon (Planet Spa, Heavenly Hydration) to produkt o żelowej konsystencji, który miło mnie zaskoczył swoim kojącym i nawilżającym działaniem. Mimo mało "eko" składu całkiem nieźle się spisuje, szczególnie zimą, kiedy łatwo o przesuszenie cery.

W tym miejscu muszę wspomnieć o czwartym elemencie widocznym na zdjęciu czyli o pędzlu. Bardzo długo nie miałam żadnego pędzla do nakładania maseczek i robiłam to zwyczajnie dłońmi, ale odkąd stałam się jego posiadaczką, nie wyobrażam sobie powrotu do starej procedury:) Jest to zwykły płaski pędzel języczkowy do podkładu, kupiony za mniej niż 10 zł. Dzięki niemu znacznie szybciej, higieniczniej i dokładniej mogę rozprowadzić maseczki, a cały proces jest też znacznie łaskawszy dla umywalki i jej otoczenia:)


9. Glinka Ghassoul czyli glinka marokańska to jedno z moich pierwszych odkryć podczas naturalnej rewolucji w pielęgnacji cery. Początkowo zaopatrywałam się w glinki w sklepie Organique (dostępne na wagę), obecnie posiadam widoczną na zdjęciu glinkę Nacomi. Regularne stosowanie maseczek z glinki odegrało bardzo ważną rolę, kiedy zmagałam się z kaprysami mojej cery, obecnie wracam do niej od czasu do czasu, stosując ją na zmianę z innymi produktami. Ten rodzaj maseczek wymaga nieco więcej czasu i cierpliwości, ale ze względu na efekty dla twarzy - zdecydowanie warto! Trzeba tylko pamiętać o paru zasadach:

- glinkę należy stopniowo "rozrabiać" przy użyciu wody, hydrolatu lub ew. jakiegoś olejku; najlepiej na małym talerzyku stopniowo dodawać wybrany składnik, aż do osiągnięcia pożądanej konsystencji - powinno to być coś pomiędzy pastą a emulsją,

- glinki nie powinny mieć kontaktu z metalem (wówczas tracą swoje właściwości) - warto zarezerwować jakiś mały ceramiczny talerzyk i szpatułkę lub pędzel tylko do tego celu,

- należy pamiętać, aby nie dać glince całkowicie zastygnąć (bo to powoduje ściągnięcie i podrażnienie cery, poza tym zaschniętą "na kamień" glinkę dużo trudniej zmyć) - warto mieć pod ręką jakąś buteleczkę z atomizerem, by móc co jakiś czas spryskiwać twarz - jeśli użyjemy do tego celu hydrolatu, możemy dodatkowo "podkręcić" pielęgnacyjne właściwości glinki.

Do napisania:)

środa, 18 lutego 2015

Muffinki - uniwersalny przepis

Tym razem chcę się podzielić uniwersalnym przepisem na muffinki. To świetny patent, kiedy mamy ochotę na coś słodkiego, a kuchenne szafki (i inne mniej lub bardziej tajne słodyczowe skrytki) świecą pustkami. Jedyny niezbędny wymóg to posiadanie formy na muffinki (silikonowej lub tradycyjnej) i kilku podstawowych spożywczych składników. Łączny czas przygotowania i oczekiwania wynosi ok. 30 minut, a do ciasta możemy wmieszać w zasadzie dowolne dodatki. To, co zaprezentuję to przepis bazowy, a reszta zależy już od indywidualnych preferencji:)

SKŁADNIKI (na ok. 10 babeczek):

SUCHE:
-300 g mąki (ok. 1 i 3/4 szklanki)
-160 g cukru (ok. 3/4 szklanki)
-2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
-szczypta soli

MOKRE:
-1 jajko
-190 ml mleka (ok. 3/4 szklanki)
-80 ml oleju (ok. 1/3 szklanki)

Do tego bazowego przepisu można dodać np. czekoladę, suszone owoce (i niektóre świeże, typu granat, banan pewnie też), kakao (jeśli macie ochotę na ciemne muffinki), wiórki kokosowe itp., itd. Najlepiej jednak, żeby były to raczej "suche" dodatki, ponieważ użycie np. zbyt soczystych owoców będzie pewnie wymagało modyfikacji w przepisie podstawowym, aby zachować odpowiednią konsystencję ciasta.

PRZYGOTOWANIE:

Najpierw wymieszać (łyżką lub widelcem) osobno mokre i suche składniki, a potem obie mikstury razem, rozlać do formy na babeczki, piec ok. 25 minut w 180 st.

Babeczki w wersji z czekoladą (co widać) i żurawiną
(niewidoczną na zdjęciu, ale obecną w środku) :)





niedziela, 15 lutego 2015

Moja pielęgnacja cery cz. 2

Dzisiaj zapraszam na ciąg dalszy serii o pielęgnacji. W części pierwszej poruszyłam kwestię mycia twarzy i różnych produktów, głównie mydeł, jakie miałam okazję przetestować i które mogę polecić.

Ten post poświęcony będzie kolejnemu krokowi pielęgnacji - w moim przypadku standardowo jest to aplikacja kremu. Oczywiście, od czasu do czasu poszerzam ten schemat o peeling i maseczkę, ale o tych dodatkowych elementach mowa będzie w następnym odcinku serii:)

Jak wspomniałam w części pierwszej, w przypadku mycia twarzy moje podejście można podzielić na dwa etapy. Jeśli chodzi o oczekiwania wobec kremu, sytuacja jest analogiczna. Początkowo, w trudnym, nastoletnim okresie, stawiałam sobie za cel znalezienie kremu, który moją twarz maksymalnie zmatowi. Niestety, wtedy jeszcze nie rozumiałam, że nadmierne przetłuszczanie się cery jest efektem używania przesuszających środków do mycia i preparatów dermatologicznych. W związku z tym, stopień jej nawilżenia był nikły, a w konsekwencji produkcja sebum odbywała się w szalonym tempie. Nie pamiętam wszystkich produktów, jakich wówczas używałam, jednak na pewno były wśród nich Vichy Normaderm i Siarkowa Moc.

Źródło

Źródło

Nietrudno zgadnąć, jaka jest moja opinia na temat tych dwóch kremów. Mimo że do pewnego stopnia spełniały moje oczekiwania i wydłużały czas "nieświecenia się" twarzy, to ich stosowanie nie miało nic wspólnego z dotykaniem sedna problemu, więc i efekty były bardzo doraźne i krótkofalowe.

Minęło kilka ładnych lat, zanim uświadomiłam sobie, że dopóki solidnie nie nawilżę mojej twarzy i nie dam jej szansy na uregulowanie gospodarki wodnej, dopóty nie mam się co łudzić, że zażegnam problem przetłuszczania i błyszczenia. Ale kiedy wreszcie ten moment nastąpił, stan mojej cery stopniowo, ale konsekwentnie się polepszał i w rezultacie poradziłam sobie nie tylko ze świeceniem, ale też z trądzikiem i wreszcie mogłam odstawić dermatologiczne "wysuszacze" na dobre.

I znów, podobnie jak w przypadku mycia, ulgę przyniosły mi naturalne preparaty. Postanowiłam, że zanim nie znajdę swojego idealnego kremu na dzień, postaram się chociaż, aby moja wieczorna pielęgnacja dawała skórze solidną porcję nawilżenia i odżywienia. Odkryłam sera w formie olejków z Biochemii Urody i to one w największym stopniu przyczyniły się do regeneracji mojej cery. Były to:

Serum-olejek antyoksydacyjny GRANAT EKO
Serum-olejek regulujący LEMON
Serum ochronne ANTIOX z witaminą C.

Każdy z nich mogę bez wyrzutów sumienia polecić, choć minimalnie na prowadzenie wysuwa się Serum LEMON. Trudno stwierdzić, czy to ze względu na jego właściwości, czy po prostu moja skóra akurat w tamtym czasie była bardziej podatna na działanie odżywczych substancji, ale to właśnie po nim zaobserwowałam najlepsze efekty.

Dzięki temu, że stan nawilżenia mojej cery się uregulował, później mogłam już coraz śmielej eksperymentować z różnymi, także drogeryjnymi produktami, a kilkudniowe (np. w czasie wyjazdów) używanie np. próbek zamiast ulubionego kremu nie rujnowało jej kondycji. Tak jest do dzisiaj, w związku z czym co jakiś czas zmieniam standardowe produkty i próbuję czegoś nowego. Jednak krem na dzień od paru lat (z małymi przerwami na małe eksperymenty) mam ten sam i jest on moim niekwestionowanym ulubieńcem:)

Źródło
Hydrain2 - wg mnie to krem dobry zwłaszcza na zimniejszą część roku, kiedy skóra potrzebuje nawilżenia i ochrony przed niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi, ale jeśli stosuję go latem, to też nie robi mi krzywdy. Standardowo kosztuje chyba ok. 45 zł, ale nigdy go w takiej cenie nie nabyłam:P Zazwyczaj korzystam, kiedy jest w promocji w Superpharm - za ok. 18 zł, choć zdarzają się nawet niższe ceny. Uważam, że warto go przetestować (mnie bardzo przypadł do gustu), chociaż zdaję sobie sprawę, że nie każdemu będzie odpowiadał. Ma dosyć ciężką konsystencję i niektórym może się wydać trochę zbyt "tępy" w aplikacji, ale za to daje naprawdę dobry i trwały efekt nawilżenia. Mnie pomógł pożegnać się z suchymi skórkami i wracam do niego regularnie:)

Innym kremem, którego ostatnio miałam okazję używać, jest Krem brzozowy z betuliną z Sylveco (pojawił się w Styczniowych zakupach). Ten produkt też mogę polecić, ale - znów - nie wszystkim. Jego konsystencja jest jeszcze bardziej zwarta i gęsta niż w kremie z Dermedic (zapewne za sprawą wosku pszczelego wysoko w składzie), więc twarze podatne na "zapychanie" mogą się z nim nie polubić. Ale dla wszystkich innych - to propozycja zdecydowanie godna rozważenia:)

Dobrym wieczornym "nawilżaczem" jest też Olejek arganowy z Bielendy (zachwalany w Pierwszym denku). W tym przypadku cery nielubiące się z ciężkimi produktami nie muszą się aż tak mieć na baczności. Olejek jest raczej lekki, dobrze się wchłania, ale jednocześnie świetnie odżywia skórę.

Na koniec kilka słów o produktach, których używam od czasu do czasu (zazwyczaj raz na tydzień), kiedy chcę wyjątkowo nawilżyć i odżywić moją twarz. Wtedy np. dodaję do kremu, albo nakładam solo żel hialuronowy (np. z Biochemii Urody) albo stosuję tzw. "rybki" czyli witaminę A+E Dermogal.

Źródło
Ostatni i zarazem najprostszy sposób na nawilżenie i natłuszczenie spragnionej cery to dla mnie... krem Bambino. Stosuję go najczęściej, gdy wracam do rodzinnego domu i okazuje się, że nie wzięłam z sobą żadnego kremu. Ale nic straconego:) Traktuję to jak świetną okazję do zregenerowania twarzy (oczywiście raczej w zimowych i jesiennych miesiącach, latem raczej nie polecam:P).

Źródło
W ostatniej części cyklu opiszę stosowane przeze mnie produkty do cotygodniowego rytuału pielęgnacyjnego: peelingi i maseczki. Już teraz zapraszam:)

wtorek, 10 lutego 2015

Owocowe racuszki

Ostatnio blog zdominowały kosmetyki, natomiast części "kitchen" było zdecydowanie mniej. Dlatego dziś nadrabiam kuchenne zaległości i chcę zaprezentować szybki przepis na lekkie danie, odpowiednie zarówno na obiad, jak i kolację, a jeśli ktoś się uprze (i ma więcej czasu), to na śniadanie również:)

Inspiracja pochodzi z przepisu na opakowaniu otrębów marki Sante, ale nie byłabym sobą, gdybym nie dokonała paru modyfikacji:)

SKŁADNIKI:

-1 szklanka jogurtu naturalnego
-1 jajko
-1 łyżka cukru
-1/2 szklanki otrąb
-1/2 szklanki mąki
-1 duże jabłko lub duży banan (w wersji z bananem można zrezygnować z jajka)
-1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia
-cukier waniliowy

PRZYGOTOWANIE:

Jabłko obieramy i kroimy w drobną kostkę (w wersji z bananem rozgniatamy banana widelcem na papkę). Ucieramy jajko z cukrem i cukrem waniliowym. Dodajemy jogurt i mieszamy (od tego etapu już raczej łyżką, nie mikserem). Dodajemy mąkę, proszek do pieczenia i otręby i znów mieszamy, a na końcu wrzucamy owoce.

Placki smażymy w dość dużej ilości tłuszczu, w związku z czym warto wcześniej do ciasta dodać łyżkę wódki, aby racuszki nie chłonęły go zbyt mocno.

Podajemy z ulubionym dodatkami (cukier puder, miód, owoce, itp.). Na zdjęciu występują w towarzystwie nasion chia i syropu z agawy:)

Przepis daje dość duże pole do modyfikacji - np. jogurt można zastąpić mlekiem albo kefirem, a zwykłą mąkę - pełnoziarnistą. Dzięki temu można go wykonać, nawet gdy pozornie wydaje się, że lodówka świeci pustkami:)

Smacznego!


wtorek, 3 lutego 2015

Mój makijażowy niezbędnik

Dzisiaj opowiem nieco o produktach (i jednym akcesorium) do makijażu, które są dla mnie już od dłuższego czasu podstawą. Jeśli miałabym 5 minut na spakowanie się na wyjazd, to na pewno znalazłyby się w mojej kosmetyczce.


1. Żel do brwi, Wibo.

Jeszcze kilka lat temu w ogóle nie używałam produktów do brwi. Ale odkąd zaczęłam, uważam, że "brwi to podstawa". Podkreślenie brwi nadaje twarzy wyrazu, sprawia, że przestaje być "nijaka". Jeśli miałabym się w moim hipotetycznym pakowaniu lub malowaniu ograniczyć tylko do jednego produktu, to padłoby najprawdopodobniej właśnie na żel do brwi.

Produkt z Wibo występuje tylko w jednym wariancie kolorystycznym, ale jest to na tyle uniwersalny odcień (chłodny brąz, dość ciemny), że pasuje przypuszczalnie wielu osobom. Spełnia wszystkie moje wymagania co do tego typu kosmetyków - czyli nadaje włoskom odpowiedni kolor i podkreśla kształt brwi, jest też dla mnie wystarczająco trwały (nie zmyje go deszcz i śnieg, ale przy intensywnym pocieraniu raczej się skruszy i rozmaże). Wg mnie nie będą z niego zadowolone osoby oczekujące mocnego utrwalenia i ujarzmienia brwi.

Jedyny mój zarzut do producenta, to zmiana aplikatora. Na zdjęciu widoczny jest żel w starej wersji z tradycyjną, dość dużą szczoteczką, natomiast w drogeriach obecnie dostępny jest już tylko nowy - zakończony czymś w rodzaju spiralki (do tego dużo mniejszej). Przez to możliwa jest precyzyjniejsza aplikacja, ale nie da się już pomalować paroma niedbałymi "machnięciami", tak jak to było wcześniej:( Na szczęście kolor pozostał bez zmian:)

2. Tusz do rzęs, Volum' Express Curved Brush, Maybelline.

Mój zdecydowany ulubieniec od około sześciu (!) lat. Wyposażony w stosunkowo niewielką, "podkręconą" szczoteczkę, która ładnie "chwyta" rzęsy, pogrubia je i podkręca. Można za jego pomocą uzyskać zarówno naturalny, dzienny efekt, jak i bardziej wieczorowy wygląd. W wersji wodoodpornej (zwykłej nie testowałam) nie kruszy się i nie rozmazuje, a co za tym idzie nie każdy produkt do demakijażu sobie z nim poradzi. Ale opisywane przeze mnie niedawno mydełka do twarzy nie mają z tym problemu:)

W przeszłości zdarzało mi się go zdradzić z jakimś innym tuszem, ale zawsze byłam zawiedziona i z podkulonym ogonem do niego wracałam. Teraz już na takie eksperymenty się nie decyduję, za to często korzystam z promocji w Rossmanie, dzięki którym można go kupić nawet za ok. 16 zł.

3. Korektor Mastertouch, Max Factor, odcień Fair (średni).

Zużyłam już ok. 5-6 opakowań i choć często mieszam go z innymi (w zależności od pory roku i koloru cery), to zazwyczaj pojawia się w moim makijażu jako produkt wyjściowy. Odpowiada mi zwłaszcza ze względu na idealny kolor - beżowy, bez wyraźnej przewagi żółtych lub różowych tonów. Nie podkreśla zmarszczek, ale też nie ma spektakularnego krycia (którego akurat ja nie oczekuję, więc jestem z niego zadowolona). Pomaga wyrównać koloryt skóry pod oczami, ale raczej nie polecałabym go posiadaczkom mocnych cieni czy przebarwień.

Wprawdzie ostatnio coraz częściej zamiast niego używam korektora Instant Anti-Age Effekt z Maybelline, ale póki co Mastertouch nie został zdetronizowany na swojej pozycji niezbędnego:)

4. Puder bambusowy, Biochemia Urody.

Używam go codziennie od ok. trzech lat. Produkt sam w sobie nie ma dla mnie słabych stron (jedynie opakowanie, o czym za chwilę). Jest bardzo wydajny, niedrogi, matuje cerę na długie godziny i ładnie utrwala makijaż (choćby wspomniany wyżej korektor pod oczy).

Zazwyczaj nakładam go gąbeczką po aplikacji korektora, a później robię resztę makijażu i na samym końcu omiatam twarz pędzlem.

Puder bambusowy zmobilizował mnie też do zadbania o solidne nawilżenie cery - na samym początku używania go dowiedziałam się o istnieniu na mojej twarzy suchych skórek, o których obecności nie miałam wcześniej pojęcia:) Ale po zastosowaniu odpowiednich produktów nawilżających, ten problem został raz na zawsze zażegnany.

Jedyny minus pudru z BU to jego obecne opakowanie - duże plastikowe okrągłe pudełko z sitkiem, które chyba miało ułatwić wydobywanie produktu, ale u mnie w praktyce powodowało wieczne wysypywanie się w nieplanowany sposób. Dlatego po zakupie zawsze przesypuję go do starego słoiczka, widocznego na zdjęciu.

Produkt dostępny jest w różnych wersjach, ja najczęściej wybieram tę z filtrem UV.

5. Zalotka.

Ta na zdjęciu to akurat dostępna w Rossmanie zalotka marki Elite Model`s Fashion, ale w zasadzie chodzi tu ogólnie o akcesorium. Zanim zaczęłam jej używać, moim podstawowym produktem do makijażu był tusz do rzęs (a nie do brwi, tak jak jest obecnie). Ale odkąd podkręcam nią rzęsy, efekt, jaki uzyskuję pozwala mi czasem całkiem rezygnować z mascary.

Nie wiem, czy to kwestia akurat tego produktu, czy przyczyna leży w genach (:P), ale używanie zalotki absolutnie nie pogorszyło kondycji moich rzęs, nie sprawiło, że się osłabiły lub zaczęły mocniej wypadać. Obecnie nie wyobrażam sobie pomalowania rzęs bez ich wcześniejszego podkręcenia:)


czwartek, 29 stycznia 2015

Styczniowe zakupy

W tym miesiącu wpadło mi do koszyka (zarówno wirtualnie, jak i podczas wizyty w tradycyjnej drogerii) kilka produktów, które z przyjemnością niniejszym prezentuję:)

Ponieważ wielkimi krokami zbliża się moment, kiedy ujrzę denko w moich szamponach do włosów, zdecydowałam się na małe zakupy z tej kategorii. Tym razem skorzystałam z oferty sklepu Skarby Syberii, o którym już wcześniej słyszałam/czytałam na urodowych vlogach/blogach:) Akurat trwa tam wietrzenie magazynów, więc udało się zamówić kilka produktów w bardzo korzystnych cenach.

A były to:

1. Miękki Szampon do Włosów Farbowanych, Receptury Babuszki Agafii.

Zakupiony z myślą o Mamie, pojechał już do mojego rodzinnego domu i nie załapał się na sesję zdjęciową:(

2. Czarny Szampon Przeciwłupieżowy, Receptury Babuszki Agafii.

Używałam go na razie jedynie dwa razy, ale mogę już powiedzieć, że ma przyjemny zapach i zaskoczyła mnie jego wydajność. Wystarczyła niewielka ilość, aby uzyskać całkiem sporo piany i bez problemu umyć włosy.

3. Szampon do Włosów Szybko Przetłuszczających się "Oczyszczający", Baikal Herbals.

Czeka na razie na swoją kolej, ale podobnie jak czarny szampon ma bardzo pozytywne recenzje w sieci, więc jestem dobrej myśli:)

4.  Balsam do włosów Aleppo - Odżywczy do wszystkich rodzajów włosów, Planeta Organica.

Na razie przetestowany tylko raz, ale wypadł całkiem obiecująco:)

Musze w tym miejscu napisać parę pozytywnych słów na temat sklepu, bo myślę, że warto polecać i chwalić profesjonalnych i zaufanych sprzedawców:) Cena żadnego z czterech wyżej wymienionych produktów nie przekroczyła 12 złotych, przesyłka również była tania, a paczka dotarła bardzo szybko i zawierała starannie zapakowane produkty (co w przypadku płynnych kosmetyków jest szczególnie ważne) - w związku z tym bardzo możliwe, że w przyszłości będę jeszcze korzystać z usług Skarbów Syberii:) Szczerze polecam:)


5. Żel pod prysznic Hawaiian Flower & Oil, Nivea.

Po kilku zużytych skrajnie niskobudżetowych produktach z Biedronki i Rossmana, postanowiłam podarować sobie odrobinę luksusu:P I do koszyka trafił żel pod prysznic z Nivei:) Testy wciąż jeszcze przede mną...

6. Krem brzozowy z betuliną, Sylveco.

Kupiony z myślą o typowo zimowej pielęgnacji cery. Bardzo chwalony przez blogerki, wyróżniający się wyjątkowo krótkim, przyjaznym składem. Zaskoczyła mnie jego konsystencja - gęsta, zwarta, trochę "woskowa" - zapewne za sprawą zawartości wosku pszczelego. Mimo to dobrze się rozprowadza i wchłania, nie bieli skóry i pozostawia uczucie dobrego nawilżenia. Bardzo obiecujący produkt, który ma duże szanse stać się ulubieńcem:) Dostępny bezpośrednio na stronie producenta, ale polecam szukać również w małych sklepach zielarskich, "naturalnych" drogeriach itp. - wówczas można zaoszczędzić na przesyłce. Cena: ok. 27 zł.


Udało mi się też wzbogacić moją "kolorową" kosmetyczkę o dwa nowe produkty.

7. Eye Liner Long Lasting, Lovely, szary matowy.

Kupiłam go z czystej ciekawości, ponieważ eyelinery od jakiegoś czasu są u mnie numerem 1 jeśli chodzi o makijaż oczu. Długo uważałam, że rysowanie kreski to bardzo żmudny i pracochłonny proces, na który rano zwykle nie ma czasu. I w wielu przypadkach jest to prawdą, chyba że... trafi się na odpowiedni eyeliner. Ja odkąd nabyłam te z Sephory (w aż trzech kolorach), całkowicie zmieniłam zdanie i bardzo chętnie wybieram właśnie ten sposób malowania oczu. Co do eyelinera z Lovely, to póki co mnie nie zawiódł (choć nie testowałam go na razie w żadnych ekstremalnych warunkach), rysuje się nim wygodnie, kreska trzyma się cały dzień. Jedynie kolor mógłby być trochę jaśniejszy. Ale jak na produkt za jakieś 5 zł, to jest całkiem niezły:)

8. Velvet Blaze, Cream Eye Shadow, Oriflame, odcień Shimmery Taupe.

Last, but not least:) Bardzo miłe zaskoczenie na początku roku:) Od jakiegoś czasu zastanawiałam się nad zakupem kremowego cienia do powiek. Najchętniej w kolorze zgaszonego szaro-brązu. Z pomocą przyszła moja Mama, która telefonicznie zdała mi relację z zawartości aktualnego katalogu Oriflame i telepatycznie wyczuła, o jaki odcień mi chodzi:) Dzięki, Mamo:*

Podeszłam do niego z pewnym dystansem, ponieważ od dawna nie nakładałam cienia na całą powiekę - wcześniej takie próby najczęściej kończyły się błyskawicznym zrolowaniem i skumulowaniem cienia w takiej formie i w takich miejscach, że na długo zraziłam się do tego typu produktów.

Ale ten mnie zaskoczył i to bardzo! Po nałożeniu i delikatnym roztarciu trzyma się świetnie cały dzień. Dobrze wygląda zarówno solo, jak i w towarzystwie eyelinera, a do tego ma piękny szaro-brązowy kolor i jest pozbawiony drobinek:) Mój zdecydowany ulubieniec mijającego już stycznia:)


sobota, 24 stycznia 2015

Moja pielęgnacja cery cz. 1



Dzisiejszym wpisem chciałabym zapoczątkować miniserię (prawdopodobnie 3-odcinkową) na temat pielęgnacji cery. Moim głównym celem jest spisanie w jednym miejscu przemyśleń i doświadczeń, które zgromadziłam na kilkuletniej drodze, jaką przeszłam od pryszczatej nastolatki do posiadaczki cery, po której trudów wieku młodzieńczego właściwie nie widać. W związku z tym, zanim przejdę do tematu mydeł, żeli, itp., muszę wtrącić kilka zdań prywaty.

Pierwszą część chciałabym poświęcić kwestii mycia twarzy. Specjalnie nie używam terminu oczyszczania, bo ten kojarzy mi się z używaniem bardziej specjalistycznych produktów lub wręcz z zabiegiem (o tej samej nazwie), który wykonywany jest w gabinetach kosmetycznych.

Jest to wpis dla mnie szczególny, ponieważ od kwestii środków do mycia twarzy rozpoczęło się moje zainteresowanie kosmetykami naturalnymi/samorobionymi. Tym wpisem chciałam też zainaugurować bloga, ale... wyszło inaczej. Okazało się, że potrzebowałam trochę więcej czasu na ułożenie myśli.

Jako dojrzewająca nastolatka borykałam się z problemem kapryśnej cery. Dziś, z perspektywy czasu oceniam skalę tego problemu na średnią, ale wówczas trądzik był dla mnie źródłem sporych kompleksów i zmartwień. Między innymi dlatego nie spieszyło mi się do eksperymentowania z makijażem - uważałam, że przykrywanie wyprysków podkładem tylko pogorszy sprawę, a i z estetyką nie będzie miało zbyt wiele wspólnego.

W telewizji królowały wtedy reklamy kosmetyków Nivea Visage Young, które bardzo chciałam przetestować. Naiwnie wierzyłam, że drogeryjny żel do mycia twarzy i krem pomoże mi się uporać z moimi kłopotami. Niestety, szybko zorientowałam się, że zarówno ta, jak i wiele innych serii kosmetyków dla nastolatków na mnie nie działa. Zresztą, prawdopodobnie nie tylko na mnie - jak inaczej wyjaśnić fakt, że w reklamach występowały wyłącznie osoby o nieskazitelnych licach?

Dosyć wcześnie trafiłam do pani dermatolog - jedynej w moim małym, rodzinnym mieście - której część porad dziś poddałabym w wątpliwość. Najbardziej w pamięć zapadło mi zdanie o zakazie używania jakichkolwiek kremów do twarzy. Być może miała powody, aby takie zalecenie wydać, jednak gdybym teraz usłyszała taką radę, najprawdopodobniej zmieniłabym lekarza. Ale wtedy nie miałam tej wiedzy na temat pielęgnacji mojej twarzy, jaką mam dziś.

W skrócie mówiąc, wówczas zaczęłam regularnie bywać u dermatologów (łącznie w ciągu kilku lat - trzech), zażywać antybiotyki, stosować różne preparaty miejscowo na wypryski i całościowo na twarz. I tak przez kilka lat, a efektem było zazwyczaj czasowe załagodzenie objawów i bardzo długotrwałe wysuszenie twarzy, do tego stopnia, że momentami moja cera składała się głównie z pryszczy i wysuszonych łuszczących się wiórków. Ale za to dzielnie trzymałam się z daleka od kremów! Z perspektywy czasu myślę, że mogłam zmądrzeć znacznie, znacznie wcześniej...

Aż w końcu zaczęłam kombinować na własną rękę. Na początku próbowałam znaleźć alternatywę dla mojego wieloletniego towarzysza w codziennym myciu twarzy -produktu dermatologicznego, który jednak był bardzo inwazyjny i totalnie wysuszał cerę. I tak zaczęło się moje testowanie różnych żeli i mydeł, a zapis tej historii postaram się odtworzyć poniżej.

Z tego, co pamiętam, pierwszym innym od dermatologicznych produktem było mydło siarkowe. Po jego zastosowaniu zauważyłam poprawę stanu mojej cery, ale nadal instynktownie czułam, że może istnieć jakiś produkt do mycia, który będzie jeszcze mniej wysuszał.


I wtedy przypadkiem zawędrowałam do sklepu Organique, gdzie kupiłam mydło z glinką ghassoul. To było odkrycie życia! Znalazłam coś, co nie tylko myło, ale miałam wrażenie, że także nawilżało i łagodziło moją skórę. Ten produkt bardzo mi służył i zużyłam dobrych kilka kostek. Przetestowałam też Savon Noir - mydło dość specyficzne pod względem zapachu i konsystencji, ale efekt "piszczącej" od czystości cery nie do pobicia:) Przy okazji odkryłam też glinki, ale o tym szerzej w którymś z kolejnych postów:)




W międzyczasie powolutku zbierałam informacje na temat jeszcze bardziej łagodnych, naturalnych produktów i kolejnym moim odkrycie było mydło Aleppo, które też stało się ulubieńcem na wiele miesięcy. Nawet jego mocno średni zapach mnie nie odstraszył:)


Jako że mydła nie są zbyt wygodne na podróż, rozglądałam się też za czymś bardziej higienicznym i łatwiejszym w stosowaniu. Mniej więcej w tym samym czasie na którymś z blogów przeczytałam, że żel micelarny z Biedronki ma taki sam skład, jak produkt z Tołpy. Przetestowałam więc żel z BeBeauty i również się polubiliśmy:)


Aktualnie natomiast używam mydła marsylskiego oliwkowego.


Mimo regularnych zmian i testowania co rusz to nowych mydeł nie oznacza to, że którekolwiek się u mnie nie sprawdziło. Wszystkie opisane tu produkty mogę z czystym sumieniem polecić, zwłaszcza (choć nie tylko) posiadaczom cer problematycznych. Niektóre niezbyt pięknie pachną i są mniej komfortowe w używaniu niż perfumowane żele tzw. wiodących marek, jednak jeśli macie podejrzenie, że coś was podrażnia/uczula, to naprawdę polecam powrót do natury. W moim przypadku rozpoczęło to trwający do dziś proces stopniowego, ale systematycznego polepszania stanu cery. 

A ponieważ moje mydło marsylskie po kilku miesiącach używania (dwa razy dziennie przez dwie osoby!) niedługo się skończy, znów rozglądam się za czymś nowym. Moim kolejnym typem będą najprawdopodobniej mydła z Mydlarni Tuli.

W następnym odcinku postaram się opisać, czym posmarować dokładnie oczyszczoną mydłami cerę, aby ją (długoterminowo) nawilżyć:)

niedziela, 11 stycznia 2015

Czemu brązowy to fioletowy?

Kiedy kilka (a może już nawet kilkanaście?) miesięcy temu na blogach i vlogach zaczęto mówić o cieniu z Maybelline Color Tattoo 24h w odcieniu 40-Permanent Taupe, również i ja zapragnęłam przyjrzeć mu się bliżej:)

A ponieważ od przyglądania do zakupienia droga niedługa, to stałam się jego posiadaczką w te wakacje - w dosyć niestandardowy sposób, bo w jednym z marketów w Hiszpanii. Jakoś wcześniej w Rossmanie zawsze mi umykał...

Byłam zaintrygowana przede wszystkim opisami jego uniwersalnego zastosowania - wiele dziewczyn pisało, że nadaje się zarówno do makijażu powiek, jak i podkreślania brwi. W związku z tym spodziewałam się produktu w odcieniu chłodnego, ale dosyć ciemnego brązu.

Tymczasem, to właśnie ze względu na kolor ten produkt nie sprawdził się u mnie w podwójnej funkcji. Początkowo sądziłam, że być może paleta Maybelline w Hiszpanii różni się od tej rodzimej, jednak po upewnieniu się za pomocą testera, okazało się, że oba odcienie są takie same. Czyli... bardziej popielate niż brązowe, wpadające wręcz w blady fiolet.

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mimo że Permanent Taupe nie nadaje się do moich brwi, to stał się jednym z moich ulubionych cieni do kresek. Kiedy nie mam czasu albo ochoty na precyzyjną kreskę eyelinerem, chętnie sięgam właśnie po ten produkt. Bardzo łatwo się go nakłada cienkim pędzelkiem (prostym lub skośnym), jest niezwykle trwały i dzięki swojemu nieoczywistemu, trudnemu do określenia kolorowi ładnie podkreśla zieloną tęczówkę:)

Ale popielato-fioletowym brwiom nadal mówię stanowcze: NIE:P